Hannes Pantli

Rozmowa z Hannesem Pantlim, członkiem Zarządu IWC Schaffhausen

– Na lotnisku w Zurychu widziałem ogromny billboard z napisem – „Witajcie w Zurychu, przedmieściu Schaffhausen”…
– To nietypowy sposób promocji naszej marki. Ale prawdą jest, że IWC promuje Schaffhausen na cały świat. Bez naszej marki ta urocza, nadreńska miejscowość nigdy nie miałaby takiej renomy w świecie. Ten billboard jest wykonany trochę á rebours, bo większość ludzi biznesu i turystów ląduje właśnie w Zurychu. Ten plakat jest wielkim sukcesem marketingowym, zapada w pamięć i na długo tkwi w podświadomości. Wielką rolę w promocji miasta naszej marki doceniły i doceniają władze regionu. Otwarcie podkreślają, że żadne akcje promocyjne miasta i regionu nie uczyniły skutecznie tak dużo, jak IWC. Ale władze Schaffhausen okazują nam na każdym kroku wdzięczność, np. proponując kupno kolejnych działek budowlanych pod nasze nowe manufaktury. To bardzo korzystne dla wszystkich stron.

– W Polsce jesteście bardziej rozpoznawalni jako Schaffhausen niż jako IWC.
– To ma swoje korzenie historyczne, wywodzące się jeszcze z czasów Cesarstwa Austro-Węgierskiego. My w jakiś sposób też znajdowaliśmy się w orbicie jego wpływów. Dlatego nasze zegarki znane były w Polsce, Czechach, na Węgrzech i oczywiście w samej Austrii. Jednak nazwa zegarka zawsze była taka sama IWC Schaffhausen. Ale tak się jakoś przyjęło, że opuszczano skrót i wymawiano tylko nazwę miasta.

– A skąd się brały państwa zegarki w Polsce lat 70.
– One były tam już wcześniej. Jak wspomniałem wcześniej, za sprawą Austriaków. Sądzę, że było to pod koniec XIX wieku. W latach 30. ubiegłego stulecia, kiedy w Niemczech niebezpiecznie rozwijał się nazizm, z terenów ówczesnej Polski, Rosji i Czech, w obawie o swoją przyszłość, wyemigrowało wielu obywateli pochodzenia żydowskiego. I to dzięki nim nasze zegarki dotarły poprzez Chiny do Japonii. H. Goldstein dystrybuował naszą markę w Kraju Kwitnącej Wiśni. I to z takim sukcesem, że po 1949 roku staliśmy się liderem tego rynku. Ale bardziej zabawna historia związana jest z eksportem IWC do Polski i Czech. Otóż na początku lat 70. za pośrednictwem firmy Siber Hegner z Zurychu, która robiła przez wiele lat interesy z Polską, wysyłaliśmy ok. 200 zegarków rocznie do Polski. Był to tzw. handel wymienny, dziś zwany barterem. Siber Hegner otrzymywał tekstylia polskie i w rozliczeniu wysyłał zegarki IWC Schaffhausen. Gdzieś w tym czasie odwiedziłem Polskę, nie kryjąc swojej ciekawości, jak takie luksusowe dobra pozycjonują się na rynku, co by nie mówić, komunistycznym. Ku mojemu zdziwieniu w żadnym ze sklepów firmy „Jubiler” nie zauważyłem w gablotach naszych wyrobów. Jak się później dowiedziałem, tych kilka tysięcy sztuk zostało rozdystrybuowanych wśród ówczesnej elity partyjnej i gospodarczej oraz służby bezpieczeństwa. Tak samo było zresztą w Czechach. Mnie, żyjącemu w wolnym świecie Szwajcarowi, nie mieściło się to wtedy w głowie.

– Istniały podobno zakusy, aby z nazwy wyeliminować nazwę Schaffhausen i pozostawić jedynie IWC.
– Jesteśmy do tej nazwy bardzo przywiązani, choć jest ona, przyznaję, bardzo skomplikowana dla zagranicznego klienta czy odbiorcy. Bywa niejednokrotnie przekręcana, inaczej wymawiana nawet w poszczególnych kantonach szwajcarskich. Pojawili się jakiś czas temu zwolennicy zmiany nazwy na IWC, argumentując, że oto istnieje BMW czy IBM i te skróty są wystarczająco dobrze rozpoznawalne. Osobiście zawsze broniłem nazwy Schaffhausen i stałem mocno na stanowisku pozostawienia jej jako znaku identyfikacyjnego firmy. I tak na zawsze pozostanie ona na naszych cyferblatach i wszelkich innych materiałach promocyjnych, reklamowych i firmowych.

– W latach 60. duża część sprzedaży IWC dotyczyła czterech europejskich rynków, a jak jest dzisiaj?
– Gdy zaczynałem pracę, 65 proc. całej produkcji sprzedawaliśmy do Japonii. Do dziś Europa Centralna jest najważniejszym rynkiem dla IWC, gdzie sprzedajemy jedną trzecią naszej produkcji. Ale pojawiły się nowe rynki, np. Chiny, które wchłaniają 30 proc. naszej produkcji. Zresztą, ze względu na ogromny popyt otworzyliśmy w Chinach 10 własnych sklepów, bo takie było zapotrzebowanie. Nie należy też zapominać o Stanach Zjednoczonych, Ameryce Łacińskiej i Bliskim Wschodzie, gdzie sprzedajemy pozos­tałą część naszej produkcji.

– Nie irytuje was proceder podrabiania waszych wyrobów?
– Może i irytuje, ale ja już przeżyłem czasy, kiedy nas nikt nie podrabiał. I proszę mi wierzyć, że były to trudne czasy. A zresztą słabych się nie podrabia, tylko tych, którzy mają wielkie sukcesy.

– IWC powszechnie uchodzi za manufakturę zorientowaną na klienta męskiego.
– Bo tak jest w istocie. W przeszłości produkowaliśmy wiele damskich zegarków. W latach 90. byliśmy w grupie z JLC i Lange&Söhne. Wtedy też zdecydowaliśmy się, że nie będziemy produkować zegarków damskich, bo po prostu inni mieli lepsze wyczucie tego segmentu rynku. Rozpoczęliśmy też swego rodzaju komunikację z klientami, koncentrując się na odwiecznej grze damsko-męskiej. Jednym z haseł w tej grze było – „Prawie tak skomplikowany jak kobieta – ale bardziej punktualny”. Nigdy nie mów nigdy, ale przez najbliższe 5 lat pozostaniemy przy męskich liniach.

– Można powiedzieć, że jest pan ikoną IWC?
– Przyszedłem do firmy w 1972 roku. Jestem nie­przerwanie 39 lat i 6 miesięcy. Zaczynałem od działu sprzedaży, gdzie byłem odpowiedzialny za sprzedaż w całej Europie. Wkrótce pojawił się tzw. kryzys kwarcowy, który zmiótł z firmamentu wiele znakomitych firm, a wiele innych pogrążył w kryzysie. To były ciężkie czasy. Zwalniano ludzi, niektórzy sami odchodzili, szukając innego zajęcia. Wtedy właściciel firmy zapytał mnie, czy nie zechciałbym objąć szefostwa działu marketingu i sprzedaży. I tak w 1976 roku zostałem dyrektorem marketingu i sprzedaży w IWC. Pozostałem na tym stanowisku do momentu przejęcia IWC przez Richemont, czyli 10 lat temu. I wtedy złożyłem wymówienie. Miałem za sobą wspaniałe czasy, które mocno pielęgnuję w pamięci do dzisiaj. Ale Richemont nie chciał, abym odszedł. OK – powiedziałem – dajcie mi jakąś dobrą propozycję, to się zastanowię. Na całe szczęście zbiegło się to z kolejnym wzrostem sprzedaży i rosnącą popularnością marki. Richemont ma na całym świecie kanały dystrybucyjne, własną organizację, co znakomicie ułatwia ekspansję marki. Kiedyś współpracowaliśmy z importerami, dzisiaj współpracujemy i komunikujemy się z własnymi biurami i placówkami.

– A jak pan ocenia pozycję IWC w grupie Richemont?
– Jesteśmy, jak już wspomniałem, marką dla mężczyzn. W grupie nie ma takiego drugiego producenta, który specjalizowałby się wyłącznie w zegarkach męskich. Jesteśmy trochę oddaleni od skoncentrowanego miejsca wielu manufaktur, w niemieckiej części Szwajcarii, co daje nam taki spokój, jak na bezludnej wyspie. A spokój w tej branży jest bezcenny.

– W kampaniach reklamowych nie używacie wizerunków znanych osób?
– Tak, to część naszej filozofii. W reklamach nie używamy twarzy celebrytów. Wykorzystujemy twarze tzw. przyjaciół firmy w akcjach PR-owskich, jak np. Kevin Spacey, Boris Becker, Figo, Cate Blanchet. W Chinach na naszych eventach pojawiają się Figo lub Zidane. Oni są tam świetnie rozpoznawalni. Nie używamy tych twarzy także w reklamach prasowych, są naszymi przyjaciółmi i w pewien sposób towarzyszą naszym prezentacjom i eventom.

– Ale branża luksusowych zegarków ma się dobrze nawet w kryzysie.
– Mężczyzna 40-, 45-letni, który osiągnął sukces, zbudował dom, ma udaną rodzinę, chciałby coś specjalnego kupić dla siebie, coś osobistego. Wbrew pozorom, nie ma zbyt wielu możliwości. Gdyby kupił sobie auto, takie jak Rolls-Royce czy Ferrari, kłułoby to w oczy sąsiadów czy współpracowników. Dlatego też doskonałą alternatywą są zegarki, które sygnalizują pewien status społeczny, a z drugiej strony są pewną tajemnicą, a nie nachalną manifestacją wysokiego statusu. Ci, którzy wiedzą, nie są zazdrośni, a ci, którzy mieliby być zazdrośni, nie są w stanie oszacować wartości tego cacka.

– Słowem – IWC kryzys nie dotyczy…
– Proszę pamiętać o rynku chińskim, który ciągnie w górę dobra luksusowe. Za chwilę będą to Indie, bo to przecież następny miliardowy rynek i ogromny potencjał. Tylko w Chinach przybywa dziennie setka nowych milionerów dolarowych. I do tego w tamtym regionie, w przeciwieństwie np. do Szwajcarii, obnoszenie się z bogactwem jest normą i niczym nagannym.

– Czy zegarki mogą stanowić udaną inwestycję i lokatę na przyszłość?
– Dla mnie tak. Ale mogę zaprezentować dwa warianty: jeden na tak, a drugi na nie. To wygląda dokładnie tak samo, jak inwestycje w sztukę. Gdy pan zna młodego artystę, który się dobrze zapowiada, i jego prace się podobają, to może się okazać, że miało się nosa i szczęście do malarza, którego prace są później rozchwytywane… Ale powiem twardo, że odpowiedniejszym miejscem do spekulacji jest giełda, a nie branża zegarkowa.

– Wasz sukces designerski to…
– Nawiązywanie do tradycji i uciekanie od egzotycznych pomysłów. W dziale projektowania mamy 15 osób i wszyscy oni mają ogromny wpływ na to, co się później pokazuje na rynku. Decydujący głos ma, mający ogromne wyczucie, szef firmy Georges Kern. Kontynuujemy produkcję i sprzedaż modeli powstałych przed 70. laty – Portuguese z roku 1939, Flieger z 1935 r., Ingenieur z 1959 r., czy zegarki dla nurków z końca lat 60. Dużo zmieniamy, ale linia pozostaje ta sama. I to jest naszą siłą, że jesteśmy przewidywalni i nagle nie wypadamy z jakąś nowością, która nie ma nic wspólnego z naszą historią.

– Jak by pan zdefiniował siłę marki IWC?
– Po pierwsze, kontynuowanie tradycji, niewprowadzanie egzotyki w design naszych modeli, czyli linia klasyczna. Tu posłużę się starą anegdotą, co trzeba uczynić, aby w swoim ogrodzie osiągnąć jakość angielskiej trawy, jej barwę, gęs­tość, etc. To jest bardzo proste. Tę trawę trzeba przycinać, kosić, nawozić, ale regularnie przez okres co najmniej 100 lat. U nas jest podobnie. 150-letnia tradycja zobowiązuje.

– Kiedy pierwszy raz usłyszał pan o IWC?
– W Szwajcarii jest tradycja, że jak się kończy 16 lat, otrzymuje się zegarek. Kiedyś był to zegarek na całe życie. Za moich czasów hołdowano jeszcze temu zwyczajowi. I pamiętam, że jeden z kolegów otrzymał od swoich rodziców właśnie IWC. Chłopcy podśmiewali się, bo nie znali tego brandu. A on wtedy dumnie odpowiedział, nie znacie teraz, ale jeszcze usłyszycie o tej marce. Mam to w pamięci, bo miał rację.

– Jaka jest wasza grupa docelowa?
– Tradycyjnie osoby zaufania publicznego, np. adwokaci. Ale generalnie ludzie sukcesu, aktywni, przedsiębiorczy. Ludzie reklamy, ceniący design. To prestiż i sukces IWC.

– Muzeum IWC w Schaffhausen składa się w dużej części z zegarków z pańskiej prywatnej kolekcji?
– Przez wiele lat kolekcjonowałem zegarki IWC. Doszedłem do 350 egzemplarzy, które dzisiaj stanowią prawie w całości kolekcję muzeum IWC. Kiedy zostaliśmy sprzedani grupie Richemont nastąpiła pewna pomyłka, bo nowy właściciel był przekonany, że eksponaty w muzeum są własnością firmy. Zaproponowano mi sprzedaż tych przepięknych zegarków, aby w muzeum mogli się cieszyć nimi inni. Miałem, co prawda, mieszane uczucia, trochę przeciwne były dzieci. W końcu, mając jednak na uwadze misję edukacyjną i historyczną, zdecydowałem się na sprzedaż 310 zegarków. Ale po ciuchu przyznam się, że najpiękniejsze egzemplarze wciąż są w moim posiadaniu.

– A jak pan ocenia potencjał rynku wschodniego, w tym polskiego?
– Rynek polski jest bardzo blisko mojego serca. Nie tylko ze względu na zabawne wspomnienia z początków mojej pracy. Jest to rynek bardzo ustabilizowany, nie ma wahnięć, a statystki i prognozy pokazują, że idzie w dobrym kierunku. Mało tego, jako IWC Schaffhausen jesteśmy doskonale rozpoznawalni na rynku polskim. A to dobrze rokuje.

Co lubi Hannes Pantli?

Zegarki – „To trudne pytanie, rozumiem, że pyta pan o model. Z wiekiem to się zmienia. Ale oczywiście IWC”
Pióra – Montblanc
Wypoczynek – „Wypoczywam na polowaniach w Austrii i we Francji.”
Kuchnia – azjatycka, włoska i indyjska. Ale w rodzinnych stronach typowo szwajcarska
Restauracja – „Jest ich wiele i nie chciałbym nikogo wyróżniać.”
Samochód – „Kolejne trudne pytanie. Mam całą kolekcję: Porsche z 1984 roku, Mini Morisa z 1999 r., Jeepa i do każdego z tych aut mam sentyment.”