Joanna Jarecka-Gomez

Rozmowa z Joanną Jarecką-Gomez, szefem Departamentu Stosunków Międzynarodowych we frakcji EPL w Parlamencie Europejskim.

– Mija 20 lat odkąd jest pani związana z instytucjami unijnymi. Jaka była pani droga do Brukseli?
– Momentami trochę wyboista, ale urozmaicona. Uważam, że trudności są często bodźcem do działania, do szukania szansy na lepsze życie. Kiedy wyjeżdżałam z Polski w 1981 roku miałam w kieszeni ciepły jeszcze dyplom UJ, sto dolarów, ciekawość świata i wiarę, że dam sobie radę. Myślę, że los był dla mnie łaskawy, ale też nie czekałam na gwiazdkę z nieba. Pracowałam i jednocześnie zaliczałam kolejne języki, podnosiłam kwalifikacje. Kiedy jako młodej dziewczynie udało mi się znaleźć pracę w ONZ-towskiej organizacji w Wiedniu, uwierzyłam jeszcze bardziej w siebie i w to, że wysiłek się opłaca. Nie miałam żadnego politycznego poparcia. W Wiedniu poznałam męża – Hiszpana – i przenieśliśmy się do Madrytu. Hiszpania podpisywała wtedy akt akcesyjny i mąż był jednym z pierwszych hiszpańskich urzedników unijnych. Przeprowadziliśmy się do Luksemburga, a później do Brukseli, gdzie zaczęła sie moja przygoda z instytucjami unijnymi.

– 20 lat to znakomity czas na podsumowania.
– Za wcześnie jeszcze na definitywny bilans. To trudny okres dla Europy i może bardziej niż kiedykolwiek, potrzeba jej poparcia i entuzjazmu. Osobiście jestem niestrudzoną euroentuzjastką i w tym podsumowaniu, o którym pan mówi, to wartość stała. A jeśli się cofnąć do początków mojej pracy w PE, tzn. do lat 90., pamiętam, że nie było lekko. Musiałam rywalizować z kolegami z krajów członkowskich – nas wtedy jeszcze w Unii nie było – i udowadniać, że mam wymagane kompetencje i potrafię się dostosować do pracy międzynarodowym w zespole. Czasami miałam wrażenie, że jes­tem trochę na cenzurowanym. Dla wielu moich kolegów byłam kluczem do poznania Polski i wyrobienia sobie opinii o Polakach, stąd też wynikała dodatkowa odpowiedzialność. Byłam w bliskim kontakcie z ambasadorem Kułakowskim, który odszedł kilka miesięcy temu. Był wspaniałym człowiekiem i wielkim patriotą. Razem podejmowaliśmy różne inicjatywy, takie jak „Amici Poloniae” w Parlamencie Europejskim, które były formą lobbingu w celu pozyskania sympatyków dla naszych aspiracji europejskich i przekonania ewentualnych sceptyków, że Polska jest częścią Europy – geograficznie i mentalnie. Dzisiaj brzmi to jak anachronizm, ale byłam naocznym świadkiem tego okresu, kiedy nikt jeszcze nie rozwijał przed nami czerwonego dywanu, a niektórzy traktowali nas jak zaścianek Europy. Miałam o tyle komfortową sytuację, że mąż Hiszpan, wtedy już wysoki urzędnik Unii, wspierał mnie od początku moralnie i merytorycznie. Znałam już wtedy 4 języki obce i pamiętając o korzeniach, które są dla mnie bardzo ważne, mialam mentalność kosmopolitki, otwartej na świat i na ludzi. Poza tym wykorzystałam doświadczenie z pracy w ONZ. Instytucje międzynarodowe mają swoją specyfikę i trzeba je poznać i oswoić, żeby poczuć się tu jak u siebie.

– A na czym polega ta specyfika? Czym różni się, na przyklad, management w instytucjach międzynarodowych od administracji krajowej?
– Istnieją dwie zasadnicze różnice. Po pierwsze, zespół, którym kieruję, to mała wieża Babel, którą budują koledzy ze wszystkich 27 krajów członkowskich. Trzeba więc znaleźć wspólny język z ludźmi, z którymi się pracuje, dosłownie i w przenośni. Językiem najczęściej używanym jest angielski, ale też francuski, niemiecki, hiszpański. Używając obcego języka łatwiej niechcący popełnić gafę, użyć niewłaściwego słowa, urazić czyjąś wrażliwość, a stąd już niedaleko do spięć i konfliktów. Dobra znajomość języka obcego jest więc „conditio sine qua non”.

– Potwierdzam, z własnego doświadczenia…
– Nie chodzi jednak tylko o umiejętności lingwistyczne, ale również te ze sfery psychologicznej. Bardzo potrzebny jest takt, wyrozumiałość i otwarcie na drugiego człowieka. Im więcej się wie o jego kraju, historii i tradycji, tym lepiej. Dodatkowa trudność to fakt, że koledzy i współpracownicy reprezentujący 27 różnych krajów przychodzą z bagażem krajowych doświadczeń, które mogą się różnić, jeśli chodzi o metody pracy i organizację. Dla managera to prawdziwe wyzwanie tak zorganizować pracę, żeby ta różnorodność nie była postrzegana jako przeszkoda w drodze do wspólnego celu, tylko atut, albo, mówiąc inaczej, wartość dodana. Myślę, że praca w środowisku międzynarodowym jest szkołą życia, sprawdzianem umiejętności szukania konsensusu i tolerancji na co dzień. Druga zasadnicza różnica polega na tym, że w organizacji międzynarodowej przeważa interes tej organizacji nad partykularnym interesem tworzących ją podmiotów. Urzędnik Unii jest zobowiązany do lojalności wobec instytucji europejskich, a to oznacza, że nie powinien ulegać pokusie faworyzowania swojego kraju, tylko mieć na względzie dobro całej Wspólnoty.

– Była pani pierwszą Polką zatrudnioną na stanowisku merytorycznym w PE?
– Cieszę się, że było mi dane być naocznym świadkiem kilku odsłon tego historycznego procesu, w wyniku którego staliśmy sie pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej. W latach 90. mieliśmy tutaj dużo sympatyków, a nawet fanów. Polska kojarzyła sie z ruchem Solidarności, z walką o ludzką godność, była przykładem dla regionu. Niestety, stanowiska unijne były dla nas nieosiągalne, a droga do akcesji długa i niełatwa. Pamiętam polskie delegacje, które wchodziły kuchennymi schodami, ciesząc się ze spotkania z takim czy innym prominentem, który obiecywał, że będzie popierał nasze europejskie aspiracje. Ale sceptyków też nie brakowało i czasami dawał o sobie znać syndrom „pasażerów siedzących w przedziale” w pociągu. Niby jest wolne miejsce siedzące, ale nikt się nie kwapi, żeby zaprosić stojących podróżnych.

– To znajomość języków otworzyła pani drogę na salony europejskie?
– Nie tylko. Zaczęłam jako tłumacz freelancer, tłumacząc z angielskiego i z francuskiego na hiszpański. Następnie zostałam doradcą Jasia Gawrońskiego, który objął funkcję szefa Delegacji PE do kontaktów z Polską. Później pracowałam z Catherine Lalumière, eks Sekretarzem generalnym Rady Europy, później, po zdanym egzaminie konkursowym, zasiliłam Sekretariat Generalny PE, a następnie przeszłam do grupy politycznej Europejskiej Partii Ludowej, największej frakcji politycznej Parlamentu. Myślę, że dawno temu połknęłam europejskiego bakcyla i byłam przekonana, że integracja europejska to wielki, ambitny i potrzebny projekt, dla którego warto pracować. Kiedy los dał mi tę szansę, po prostu starałam się ją wykorzystać. Nauka była w moim przypadku doskonałą inwestycją. Studiowałam w Wiedniu i w Brukseli. Ale dyplomy i języki to jeszcze nie wszystko. Bardzo cenne jest doświadczenie z obcowania z ludźmi z różnych krajów, żeby dowiedzieć się, jak nas postrzegają, jak rozwiązują problemy, z którymi my też się borykamy – globalna gospodarka to przecież system naczyń połączonych – i wiedzieć, czym żyje Madryt, Paryż czy Bruksela, no i reszta świata. Pomaga też przyjazny, otwarty stosunek do ludzi. Natomiast bardzo szkodzi i przeszkadza nacjonalizm i zasklepienie w sobie. Obserwuję, że często na wierzchu jest arogancja, a pod spodem kompleksy. W mojej recepcie na sukces wykluczam jedno i drugie.

– Jak ocenia pani szansę Polski na korzyści, które pojawią się w wyniku naszej prezydencji?
– Te korzyści będą widoczne przede wszystkim w sferze wizerunkowej. To jest test sprawności naszej administracji i naszej europejskości, i jeśli go zdamy, Polska i Unia na tym skorzystają. Myślę, że będziemy skutecznie popierać europejską politykę sąsiedztwa i zabiegać o konkretny postęp w dziedzinie bezpieczeństwa energetycznego, które jest dla nas szczególnie ważne.

 – Co zyskają polscy przedsiębiorcy na prezydencji?
– Pośrednio na pewno pojawią się korzyści. Będzie dużo okazji do kontaktów, a te mogą otworzyć nowe możliwości w sferze bussinesu, ale tego nie da się przewidzieć. Każdy z krajów, które przewodniczyły Unii do tej pory, starał się wykorzystać tę szansę do promocji swoich produktów i marek. Myślę, że nam też się uda, ale zamiast słowa „zysk” wolałabym mniej radykalnie i sympatyczniej brzmiące słowo „pozyskiwanie sympatyków”, np. polskiej zdrowej żywności, polskich technologii, bogactw kulturalnych i przyrodniczych. Poza tym, o ile wiem, 6 firm otrzymało status oficjalnego partnera polskiej prezydencji.

– Wiele osób podkreśla, że nie będzie to łatwa prezydencja. Ze względu na ostatnie wydarzenia w Grecji, klasyfikacje ratingowe i sam budżet.
– Do tego należałoby dodać sytuacje konfliktowe w różnych częściach świata, a szczególnie w krajach arabskich, fale emigrantów i załamywanie się strefy Schengen. Nie pomaga również wzrost nastrojów populistycznych i ksenofobicznych w Europie, no i to wszystko, co jeszcze się może wydarzyć. Pamiętam, jak w czasie zapowiadającej się raczej spokojnie prezydencji francuskiej wybuchła wojna Rosji z Gruzją i prezydencja francuska musiała sprostać temu wyzwaniu. Właściwa i szybka reakcja w sytuacjach kryzysowych, to test dla prezydencji. Tego nie da się zawrzeć w priorytetach, ale sprawność na tym polu jest priorytetowa. A jeżeli chodzi o budżet, to mówimy o budżecie na przyszły rok oraz o ramach finansowych na lata 2014-20. Z pewnością będziemy śledzić z największą uwagą negocjacje w tej kwestii, ale one nie skończą się za naszej prezydencji. Dobra wiadomość jest taka, że projekt Komisji Europejskiej przewiduje wzrost wydatków w porównaniu z poprzednim okresem i kontynuację dotychczasowej, ważnej dla nas polityki spójności, z której hojnego wsparcia Polska korzysta. W każdym razie to tylko projekt, ale dokładne wyliczenia poznamy za jakieś dwa lata, a przed nami jeszcze długie miesiące negocjacji.

– Jest pani założycielką i przewodniczącą Polskiego Koła Sympatyków UE „Pokosy”. Czym się państwo zajmują?
– Do 2007 roku zapraszałam na spotkania Polaków pracujących w Belgii, żeby podzielić się z nimi wiedzą o Unii i o tym, co konkretnie przyniesie nasza akcesja do UE. Innymi słowy, jak zmieni się ich sytuacja i jak mogą się do tego najlepiej przygotować, po to żeby w skali nie tylko narodowej, ale też na poziomie indywidualnym, oznaczało to dla nich lepsze perspektywy. Na spotkania zapraszałam kolegów, ekspertów, czasami był to prawnik, czasami ekonomista, a na okrasę zdarzało mi się przyprowadzić jakąś osobowość ze świata kultury. Kilkakrotnie z obszaru hiszpańskiej Galicji. Lokal, w którym odbywały się spotkania, należał właśnie do hiszpańskiej organizacji, która zrzeszała emigrantów, organizując dla nich różnego rodzaju eventy kulturalne i gastronomiczne, do których, oczywiście, byli dopraszani Belgowie. Wtedy też powstał pomysł projektu kulturalnego „Spotkania dwóch Galicji” – tej hiszpańskiej i tej polskiej. Trzy lata po akcesji stwierdziłam, że cel, który mi przyświecał przy założeniu Koła, został w dużym stopniu osiągnięty i nie było sensu przedłużać tej działalności, którą przejęły z powodzeniem instytucje i organy reprezentujące Polskę w Brukseli i przy instytucjach europejskich.

– Pomimo rozlicznych zajęć znajduje pani czas na twórczość literacką. Jest to pasja, czy ucieczka od rzeczywistości?
– To mój tajemniczy ogród, w którym odpoczywam i posługując się fikcją literacką dzielę się z czytelnikiem refleksją na temat współczesnego świata, tego, co mnie w nim niepokoi, boli, fascynuje. W listopadzie zeszłego roku wydalam zbiór opowiadań pod tytułem „Jagüey i inne opowiadania”. Na spotkaniu autorskim ktoś powiedział, że to książka o skutkach globalizacji i o człowieku uwikłanym w globalnym świecie. Zamiast recenzować, namawiam do lektury.

– Prof. Jadwiga Staniszkis niedawno stwierdziła, że w czasie naszej prezydencji powinniśmy wykorzystać fazę innowacji w Unii, aby stworzyć coś nowego, gdyż Unia czeka na nasz własny głos.
– Nie wiem, co miała na myśli prof. Staniszkis. Kiedy słyszę słowo „innowacja” w odniesieniu do Unii Europejskiej, spontanicznie myślę o unijnym Programie Ramowym na rzecz konkurencyjności i innowacji (CIP), której głównym celem jest wsparcie sektora MŚP w ramach innowacyjności. Ten program otwiera duże możliwości, z których warto skorzystać. Chodzi o ożywienie gospodarki opartej na wiedzy, poprawę konkurencyjności i stworzenie środowiska sprzyjającego funkcjonowaniu małych i średnich przedsiębiorstw. Poza tym to doskonała inwestycja w przyszłość. Im większe będzie nasze zaangażowanie w tym obszarze, tym lepiej. Natomiast, jeśli prof. Staniszkis miała na uwadze unijne innowacje instytucjonalne, to przypomnę, że od 18. miesięcy wdrażane są postanowienia Traktatu Lizbońskiego i osobiście nie widzę potrzeby żadnych nowych ustaleń, tylko raczej konsekwentnej implementacji tych zobowiązań, które zostały przyjęte. Jak pamiętamy, nie bez bólu. Jeśli pani profesor zachęca po prostu do kreatywności w szerszym pojęciu, to oczywiście się z nią zgadzam.

– Na początku czerwca Michel Barnier, europejski komisarz odpowiedzialny za rynek wewnętrzny, ogłosił konkurs na najlepszą historię o udrękach, jakich obywatelom i małym przedsiębiorcom nastręcza wspólny rynek. Czy to kolejny krok w stronę jednolitego rynku?
– Myślę, że to bardzo dobry i pożyteczny pomysł. Małe i średnie przedsiębiorstwa są podstawową tkanką w organizmie ekonomicznym każdego z krajów Unii. Jak słusznie zauważył premier Pawlak, MŚP, których atutem jest między innymi duża elastyczność, potrafią szybko i skutecznie dostosować się do zmiennej sytuacji rynkowej, a dzięki ich działalności skutki światowego kryzysu w Polsce są mniej odczuwalne. Wracając do Unii – to ułatwienie procedur związanych z działaniem MŚP na rynku wewnętrznym będzie korzystne dla wszystkich podmiotów gospodarczych, jak również dla konsumentów. Cieszę się, że w konkluzjach Rady Europejskiej z ostatniego czasu, podkreśla się konieczność dalszego ograniczenia obciążeń regulacyjnych spoczywających na MŚP i zwolnienia z nich, w stosownych przypadkach. Jestem przekonana, że to dobry i potrzebny krok.

– Czy zgadza się pani z opinią ministra Mikołaja Dowgielewicza, że Polska  podczas prezydencji nie będzie mogła forsować swoich partykularnych interesów?
– Nie można się z tym nie zgodzić. Forsowanie własnych partykularnych interesów byłoby zaprzeczeniem idei wspólnotowej, która przedkłada dobro Unii nad interes kraju członkowskiego, a kiedy ten kraj przewodniczy Unii to wszyscy oczekują, że będzie arbitrem, a nie graczem. A skoro jesteśmy przy terminologii sportowej: gdybyśmy chcieli załatwiać przy tej okazji własne partykularne interesy, to strzelilibyśmy sobie gola, tracąc wiarygodność. Nikt nie broni nam promować Polski czy przekonywać do naszych racji, ale pamiętając o tym, że słowo klucz to „consensus” i będziemy oceniani właśnie za umiejętność osiągania go przy rozwiązywaniu rozmaitych problemów.

– Często w debacie nad kształtem polityki UE pojawia się inne słowo-klucz „spójność”…
– To rzeczywiście bardzo ważne słowo, które jest wyrazem solidarności europejskiej i oznacza wyrównanie szans rozwojowych i dysproporcji w rozwoju ekonomicznym między biedniejszymi i bogatymi regionami Europy. Europejska polityka spójności ma na celu skorygowanie tej sytuacji, mimo iż dostęp do zatrudnienia, konkurencyjność przedsiębiorstw i poziom inwestycji technologicznych są przede wszystkim uzależnione od podmiotów gospodarczych oraz władz krajowych i regionalnych.

– ANR liczy na większe zainteresowanie naszą ziemią, rolnicy na wzrost zainteresowania naszą żywnością, PAIZ na więcej inwestycji, a jakie są pani prognozy?
– Bedzie wszystkiego po trosze, ale myślę, że nie ma co oczekiwać jakiegoś boomu, gdyż warunki zewnętrzne, tj. kryzys ekonomiczny, temu nie sprzyjają. Myślę jednak, że znajdą się klienci i inwestorzy, a przede wszystkim, że Polska będzie postrzegana jako kraj nowoczesny, oferujący duże możliwości inwestycyjne. Myślę też, że zachęcimy turystów do częstszych odwiedzin Polski i korzystania z oferty wypoczynkowej i kulturalnej. Wiem, że w ramach programu kulturalnego prezydencji w Polsce zaplanowanych jest 1 000 projektów artystycznych, a około 400 zostanie zorganizowanych za granicą. Poza tym, poza Warszawą, pięć miast będzie pełniło rolę centrów polskiej prezydencji: Sopot (lipiec), Wrocław (wrzesień), Kraków (październik), Poznań (listopad), co też z pewnością pomoże odkryć zagranicznym inwestorom i turystom polską różnorodność kulturalną i krajobrazową i stanowi ważny element promocji.

– Kierowanie UE to trudna praca organizacyjna, legislacyjna i polityczna. Jej celem – jak podkreślają eurosceptycy – powinno być nie tylko sprawne zarządzanie Unią przez pół roku, ale także wzmocnienie roli i pozycji Polski w Europie.
– Jedno i drugie jest ze sobą związane. Sprawna prezydencja z całą pewnością wesprze nas wizerunkowo i tym wzmocni rolę i pozycję Polski w Europie. Nie widzę tu żadnego konfliktu interesów. Jako państwo członkowskie Unii jesteśmy beneficjantami jej polityki i ta ciężka praca, o której pan mówi, leży też w interesie polskiego obywatela.

Co lubi Joanna Jarecka-Gomez?

Zegarek – „Nie jestem niewolnikiem żadnej marki i nie przywiązuję się do rzeczy, chyba że to jakaś pamiątka. Noszę zegarek Gucci, ale gdybym miała robić mężowi prezent, to pewno wybrałabym Rolexa”
Pióro – „Zwykle używam długopisu, ale podoba mi się Monblanc”
Ubrania – „Najbardziej lubię firmę Max Mara, gdyż łączy elegancję z ekstrawagancją, albo, jak ktoś woli, klasykę z fantazją”
Wypoczynek – „Uciekam od tłumu, nie cierpię wakacji All Inclusive, szukam malowniczych miejsc, kontaktu z ciekawymi ludźmi i minimum komfortu”
Kuchnia – międzynarodowa, jak mówią Włosi „fatta con amore” (przyrządzana z uczuciem)
Restauracja – „Ancora” w Krakowie „Bonbon” albo „Chalet de la Forêt” w Brukseli, w Madrycie „Jockey” w dzielnicy Salamanka, gdzie mieszkałam
Samochód – Alfa Romeo Mito
Hobby – literatura, polityka międzynarodowa. Lubi też chodzić po górach i spacerować rano po plaży, gdy jeszcze nie ma ludzi