Nicholas Speeks

Rozmowa z Nicholasem Speeksem, prezesem i ceo Mercedes-Benz w Chinach

– W trakcie prezentacji na gali Motor Show w Pekinie mówił pan po chińsku. Czy to tylko kurtuazja?
– Nie tylko. Kiedy wiem jak powiedzieć poprawnie określoną rzecz, staram się mówić po chińsku. To jest dowód uprzejmości. Mieszkając tu, jeśli goszczę w czyimś domu, to wiem, że bardzo ważnym gestem jest wypowiedzenie choćby kilku zdań po chińsku.

– Powiedział pan jednak, że wszyscy Chińczycy dookoła się roześmiali.
– Bo zwrot, jakiego użyłem zna mało cudzoziemców. Gospodarze uznali więc, że jest to niezwykłe. Na końcu dodałem: proszę wybaczcie mi fatalny chiński akcent i wtedy wszyscy wybuchli śmiechem i bili brawo. Nie ukrywam, że zrobiło mi to wielką przyjemność, tym bardziej iż jest to pierwsza konferencja, a ja występowałem jako pierwszy, musiałem więc zrobić coś, żeby rozruszać słuchaczy. Za każdym razem kiedy mam przed sobą publiczność, zwłaszcza trudną i wymagającą, staram się wystąpienie zmienić w show.

– Można powiedzieć, że jest pan managerem do zadań specjalnych, specjalizującym się – co ważne, z sukcesem – w bardzo trudnych rynkach.
– Praca w Chinach jest ogromnie stresująca, rynek rzeczywiście nie jest łatwy, ale w życiu satysfakcję i frajdę dają tylko mocne wyzwania. Karierę w Mercedesie rozpocząłem w 1979 roku, w Wielkiej Brytanii. Potem zostałem przeniesiony do Niemiec do centrali. Pierwsze samodzielne stanowisko za zagranicą, w roku 1990, objąłem Iraku. Zaczęło się ostro, ponieważ wkrótce po moim przyjeździe doszło do inwazji Iraku na Kuwejt, w wyniku czego rynek iracki został zamknięty, a ja w 1991 roku przeniosłem się do wyzwolonego Kuwejtu, w którym jako przedstawiciel Mercedesa spędziłem bardzo ciekawe 3 lata. Poznałem kulturę i specyfikę krajów arabskich. Pobyt w Kuwejcie wspominam jako wielkie i bardzo przydatne doświadczenie. Po ustabilizowaniu i rozwinięciu rynku w Kuwejcie otrzymałem następne zadanie.

– Gdzie pan trafił?
– Do Wietnamu. Był to bardzo obiecujący rynek, a sam Wietnam z dynamicznie rozwijającą się gospodarką był zaliczany do azjatyckich tygrysów. Założyliśmy tam firmę, zbudowaliśmy linię montażową. Nie było łatwo, ponieważ „tygrysowatość” wietnamskiej gospodarki ujawniała się niesłychanie opieszale. Nie zmienia to faktu, że dla mnie zawodowo był to wspaniały okres, lepiej poznałem samego siebie, nauczyłem się oceniać własne możliwości, a co równie ważne – poznałem tam moją żonę, która jest Wietnamką.

– W końcu lat 90. został pan przeniesiony do Polski.
– Mercedesem w Polsce kierowałem od roku 1999 do 2003. Nie zapomnę pierwszego wieczoru w Warszawie. Mieszkałem w hotelu Holiday Inn. Kilka godzin po przylocie usłyszałem kilka strzałów. Pomyślałem sobie wtedy: o mój Boże, znowu coś się dzieje! Na szczęście były to fajerwerki! Był to czas, kiedy nasze przedstawicielstwo było jeszcze relatywnie niewielkie. Przejęliśmy operacje od Sobiesława Zasady, który wcześniej pełnił rolę naszego głównego przedstawiciela. Nie miałem wątpliwości, że w przypadku Polski nie można przecenić potencjału rynkowego, tak jak to nam się zdarzyło w Wietnamie. Miałem młody, niezwykle ambitny zespół świetnych ludzi, którzy bardzo chętnie pokazywali, co są w stanie osiągnąć.

Zaczynaliśmy od sprzedaży 400 aut rocznie. Pod koniec mojego pobytu w Polsce było ich już ponad 3 tysiące. Mieliśmy doskonałych dilerów i świetnych partnerów do współpracy. Mogę powiedzieć, że Polska to był czas moich sukcesów zawodowych i rodzinnych, bo w Warszawie urodziły się moje dzieci. Obserwowałem, jak błyskawicznie rozwija się Polska, jak wasz kraj wystrzelił do przodu. Mnóstwo dużych inwestycji, nowych firm i sklepów, doskonałe restauracje. I to nie tylko w Warszawie, ale i w Gdańsku, który tak lubię, a gdzie mamy świetnych partnerów, podobnie jest w Krakowie. Polska, to wspaniały kraj. Mamy świadomość, że w Europie Środkowej funkcjonują tylko dwa ważne rynki – polski i niemiecki. Wyjechałem z waszego kraju z przeświadczeniem, że Polacy chcą zmian na lepsze i co najważniejsze, wiedzą jak do nich doprowadzić. Nadal mam przyjaciół w Polsce, jestem z nimi w stałym kontakcie. Zawsze będę wspominał z dumą mój pobyt w waszym kraju.

– Po wykonaniu zadania w Polsce ponownie trafia pan na Bliski Wschód, tym razem do Dubaju.
– Prowadziłem regionalne biuro, z którego zarządzaliśmy operacjami we wszystkich krajach Zatoki Arabskiej oraz w Syrii, Libanie, Jordanii, Pakistanie i dodatkowo jeszcze w Afganistanie i Iraku. W tych czasach w większości krajów Bliskiego Wschodu notowany był znaczący wzrost gospodarczy. Mieliśmy do wyboru dwie możliwości działalności. Typ „skrzynki pocztowej”, która działa korzystając z poleceń centrali, albo normalną działalność. Zdecydowaliśmy się z sukcesem na tę drugą formę.

– Mieszkał pan w Dubaju w bardzo ciekawym okresie.
– Miałem szczęście obserwować, jak zmienił się z sennego portowego miasta w wielkie centrum gospodarcze, największe i najważniejsze w regionie Zatoki Arabskiej. Największe światowe mocarstwa wydawały tam wielkie pieniądze. Znalazłem się w składzie delegacji Daimlera, która odwiedziła Irak w roku 2007. Amerykanie wtedy poprosili nas, abyśmy ocenili możliwości inwestycyjne i szkoleniowe. Utworzyliśmy tam przedstawicielstwo, często tam jeździłem i współpracowałem z ludźmi, z którymi wspólnie pracowaliśmy w Mercedesie na początku 1990 roku. Jeździłem tam do 2009 roku, ale sytuacja w tym kraju nadal była niesłychanie trudna i niestabilna. Było niebezpiecznie. Jednak dla nas było istotne, aby pokazać, że ten kraj jest dla nas ważny i chcemy pomóc ludziom, którzy przeżywają niebywałe trudności. Tamten okres traktuję jako pouczającą przygodę. Trudno mi zapomnieć szkody, jakie spowodowały nie działania wojenne, ale sankcje gospodarcze.

– Następny pański zawodowy przystanek to Japonia.
– W roku 2010 zostałem przeniesiony do tego kraju. W marcu 2011 roku doszło do trzęsienia ziemi, tsunami i tragedii w Fukushimie. Doszliśmy wtedy do wniosku, że jeśli Japończycy są w stanie wytrzymać te wszystkie przeciwności, możemy wytrzymać i my. Czuliśmy, że jesteśmy zobowiązani do lojalności wobec naszych japońskich partnerów. Efektem takiej strategii jest obecny wzrost sprzedaży, który, jak na warunki, w jakich działają importerzy na rynku japońskim, możemy nazywać astronomicznym. Sprzedajemy tam po 55 tys. aut rocznie, podczas gdy przed rokiem 2010 było to jedynie 30 tys. To był wspaniały okres w mojej karierze zawodowej i mogę powiedzieć, że kocham ten kraj.

– I pewnie byłby pan tam do dzisiaj, gdyby nie kłopoty na rynku chińskim.
– Pracuję w Mercedesie 35 lat. To moja firma. Oznacza to ważne zobowiązanie – kiedy pojawiają się kłopoty, mogę zaoferować firmie swoje umiejętności; oczywiście, z pełną pokorą. W tym czasie byliśmy krytykowani w Chinach przez wszystkich i za wszystko. Nasza sprzedaż była za mała i pozostawaliśmy daleko za konkurencją. I rzeczywiście, jeśli spojrzymy na globalną pozycję Daimlera, to wszędzie poza Chinami jest ona zadowalająca.

W Chinach jest inaczej. I w tym kraju mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia. I znów można pójść łatwiejszą drogą, albo wybrać wyboistą ścieżkę. Dzisiaj mam 55 lat i przynajmniej mogę zobaczyć horyzont, za którym z pewnością będzie nasz sukces. W dodatku w decyzji przeniesienia się do Chin cały czas wspierała mnie żona. Jak na razie, nasze doświadczenia z Chin są jak najbardziej pozytywne, chociaż wysłaliśmy dzieci do szkoły do Wielkiej Brytanii. Kiedy uderzyło w Japonii tsunami, przenieśliśmy je do Wietnamu, ale zdaliśmy sobie sprawę, że nie jest to najlepszy pomysł, więc wysłaliśmy je do Wlk. Brytanii. Pewnie, że powietrze w Pekinie nie jest najbardziej czyste, ale żona podróżuje do Wietnamu, gdzie mamy rodzinę, oraz do Japonii, gdzie mamy wielu przyjaciół. Mam nadzieję, że także ona uważa, iż mamy udane życie rodzinne…

– Jak funkcjonuje Mercedes w Chinach?
– Do roku 2012 mieliśmy 2 firmy, które zajmowały się sprzedażą. Jedna z nich koncentrowała się na sprzedaży aut wyprodukowanych w Chinach, druga importem. Była więc wewnętrzna konkurencja, wielkie tarcia, w rezultacie załatwienie każdej sprawy zajmowało znacznie więcej czasu niż było potrzeba. W efekcie działalność nie była spójna, a stosunki z dilerami fatalne. Zdecydowałem się dokonać połączenia w jedną firmę – joint venture – i zostałem jej szefem. To był duży krok do przodu.

Kolejny etap to wyznaczenie dilera, który zajął się organizacją naszej siatki. W ten sposób doszło do ekspansji w mniejszych miastach. Tylko w tym roku pojawiliśmy się w 40 nowych aglomeracjach liczących ponad 2 mln mieszkańców każda. Nasz plan na ten rok, to otwarcie placówek w 150 nowych lokalizacjach, gdzie mieszka 3-5 mln mieszkańców. Trzeba tam wyszkolić ludzi, którzy mają pracować dla Mercedesa. To nie jest trudne w Szanghaju, Kantonie czy Shenyangu bądź Pekinie, ale na prowincji to nadal poważny problem. W czerwcu otworzyliśmy w Szanghaju największe centrum szkoleniowe Mercedesa na świecie.

– A jak kształtują się preferencje na tym rynku?
– Staramy się dostosować wnętrza aut do chińskich gustów, organizujemy system finansowania sprzedaży i w całej działalności jesteśmy transparentni i konsekwentni. Rzec można, że to co robimy jest podstawą działalności każdej firmy. To prawda, ale tutaj działamy z wielką szybkością i na wielką skalę. Na razie mam świadomość, że nasza wojna o rynek się nie skończyła. Chociaż, niestety, przegraliśmy kilka bitew, wygramy kolejne. Wiem, że musimy skupić się na leasingu operacyjnym. I to robimy. Każdy klient ma prawo wiedzieć, że płaci określoną kwotę co miesiąc, a pod koniec umowy może zdecydować się, czy chce auto oddać, czy je kupić. Należy podkreślić, że nasze fabryki w Chinach są na takim samym poziomie, jak w Niemczech czy gdziekolwiek indziej. Nie mówiąc o tym, że niektóre komponenty wykonane w Chinach eksportujemy do Niemiec.

– Jakie formy zarządzania pan preferuje?
– Rzekłbym, że to model prezydencki. Mam jasną wizję tego, co chcę zrobić. Oczywiście, słucham ludzi, ale decyzję podejmuję sam. Nie zajmuję się mikrozarządzaniem, tę odpowiedzialność pozostawiam podwładnym. Czasami czuję, jak wielkie oczekiwania pracownicy wiążą z moją osobą. Mówią – przyszedł wielki dyrektor, no to niech pokaże, co potrafi… A oczekiwania potrafią być ogromne. Pewnie, że czasem budzę się w środku nocy z najczarniejszymi myślami. To zdarza się pewnie każdemu szefowi, ale, na szczęście, jak na razie wszystko idzie dobrze.

Co lubi Nicholas Speeks?

ZEGAREK – Rolex
KUCHNIA – „Jako Brytyjczyk – cokolwiek, z wyjątkiem… niektórych potraw angielskich.”
RESTAURACJA – Opposite House w Pekinie
WAKACJE – Wietnam i inne kraje Azji
SAMOCHÓD – oczywiście Mercedes
HOBBY – „Staram się chodzić regularnie do siłowni, sporo czytam, spotykam się z przyjaciółmi.”