Mateusz Kusznierewicz

Rozmowa z Mateuszem Kusznierewiczem, sportowcem i biznesmenem, mistrzem olimpijskim

– Imponująca lista pańskich osiągnięć i przedsięwzięć wskazuje, że ma pan wiele pasji.
– Mam to szczęście, że zajmuję się tym co lubię i sprawia mi przyjemność. Można powiedzieć, że mam pięć pasji. Pierwszą i najważniejszą jest moja rodzina. Bardzo ważne jest dla mnie dokładanie wszelkich starań, by spędzać z nią czas każdego dnia. Następnie należy wymienić sport, tak żeglarstwo, jak i golf. Na trzecim miejscu plasują się moje przedsięwzięcia biznesowe, które pozwalają mi utrzymać rodzinę najlepiej jak potrafię oraz finansować moje inne pasje. Później jest moja działalność społeczna, która jest dla mnie czymś w rodzaju misji. Kiedy zdobyłem złoty medal olimpijski, postanowiłem przeznaczyć część swojego wolnego czasu pomagając innym. Dzięki Programowi Edukacji Morskiej, której jestem pomysłodawcą, już ponad 10 tys. uczniów wzięło udział w nieodpłatnych kursach szkoleniowych. Jako prezes Fundacji Gdańskiej i ambasador Miasta Gdańska ds. Morskich, odwiedzam również wiele szkół. W prelekcjach opowiadam zarówno o ekscytujących przygodach z delfinami czy rekinami, które dzieci uwielbiają, jak i porady, jak dążyć do celu, jak osiągnąć sukces i radzić sobie z porażkami. Na piątej pozycji listy pasji jest czas, który przeznaczam dla siebie. Daję z siebie dużo innym i zdałem sobie sprawę, że muszę również wygospodarować czas, by zadbać o własne samopoczucie.

– Wspomniał pan uczniów i edukację. Spoglądając na pańskie dzieciństwo, proszę powiedzieć jak to wszystko się zaczęło?
– Według mnie, rola rodziców jest niesłychanie ważna w okresie rozwoju dziecka. Miałem wiele szczęścia, że moi rodzice dokładali starań, żebym zapoznał się z jak najszerszą gamą aktywności, między innymi muzykę i modelarstwo, gimnastykę i pływanie. Uważam, że jest to doskonały sposób na poznawanie świata, w którym żyjemy i odkrywanie zainteresowań, talentów i pasji, które w nas drzemią. Dokładam starań, by podejście to, zaczerpnięte od rodziców, wdrażać teraz, gdy sam mam dzieci. Kiedy miałem 9 lat, miałem okazję wziąć udział w dwutygodniowym obozie żeglarskim. Podobało mi się, choć nic wtedy nie wskazywało na to, że będzie to moja przyszła kariera. Żeglarstwo było jednym z moich hobby i dopiero 3 lata później coś we mnie zaskoczyło i potraktowałem je poważnie.

– Czy mógłby pan wyjaśnić na czym to polegało?
– Trudno to ubrać w słowa, gdyż według mnie nie ma uniwersalnego impulsu, który sprawdza się w przypadku każdego. Może było to coś w rodzaju przebudzenia, a może było mi to pisane. Mój ojciec pochodzi z Giżycka, a rodzice pobrali się na jachcie. Wiem również, że rodzice, nauczyciele i trenerzy odgrywają kluczową rolę w wychwytywaniu i rozwijaniu predyspozycji i talentów u dzieci. Pamiętam, że mój ojciec zmuszony był sprzedać nasz rodzinny samochód, żeby kupić nowy żagiel do mojego jachtu i wysłać mnie na regaty. Z perspektywy czasu, była to zdecydowanie dobra inwestycja. Zawsze będę mu za to wdzięczny.

– Do historii przejdzie pan jako pierwszy polski żeglarz, który zdobył olimpijskie złoto. Pamięta pan co myślał przekraczając linię mety w Atlancie?
– Szczerze mówiąc, nie byłem świadom tego, co właśnie się stało i czego się spodziewać. Pamiętam tylko to, jak wszyscy wskakiwali do wody żeby mi pogratulować. Jeden z członków mojej drużyny podszedł do mnie uścisnął z całej siły i powiedział „Mateusz, nie masz pojęcia co właśnie zrobiłeś”. On już wtedy wiedział co niesie przyszłość i jaki wpływ to zwycięstwo na mnie wywrze. Patrząc wstecz, potrafię teraz docenić, jak zmieniło to moje życie i doprowadziło do wzrostu popularności
żeglarstwa w Polsce.

– Na Olimpiadzie w Sydney działał pan pod dużą presją?
– Tak, ogromną. Nie byłem na to psychicznie przygotowany i nie byłem w stanie sobie z tym poradzić. Popełniłem dwa zasadnicze błędy. Przede wszystkim, uwierzyłem w to, co przeczytałem w mediach. Według nich, Robert Korzeniowski, Otylia Jędrzejczak i ja byliśmy pewniakami i złoto mieliśmy w kieszeni. Jest to najgorszy możliwy rodzaj motywacji. Byłem Mistrzem Świata i Olimpijskim i ruszyłem do Sydney tylko z jedną myślą – wywalczyć złoto. By sprostać wymaganiom, moim również, przesadziłem z treningami właśnie wtedy, gdy należy zwolnić tempo. To był mój drugi błąd. Koniec końców, szczytową formę osiągnąłem zbyt wcześnie.

– Jaka była reakcja publiczności kiedy powrócił pan bez medalu?
– Pamiętam, że w prasie było o tym głośno przez mniej więcej dwa lub trzy tygodnie. Potem wszystko ucichło.

– Pytam, bo interesuje mnie, czy polscy fani potraktowali pana podobnie jak krajową reprezentację piłkarską po ubiegłorocznych Mistrzostwach Europy? Jestem Australijczykiem, ale żal mi było polskiej reprezentacji po tym, jak fani i media nie pozostawili na niej suchej nitki.
– Ja sam nie doświadczyłem niczego na taką skalę, ale wiem o czym mowa. Mieszkałem w Sydney przez 15 miesięcy i naprawdę podziwiam sposób, w jaki wy, Australijczycy, wychowywani jesteście w duchu pracy zespołowej i uczciwego współzawodnictwa ponad wszystko. Wspieracie waszych sportowców bez względu na to, czy zwyciężają, czy nie. Jest to coś, czego my w Polsce musimy się jeszcze nauczyć. Wspomniana nagonka nie jest przypadkiem odosobnionym. Z podobnym zjawiskiem borykał się Adam Małysz. W jego karierze, jak chyba w każdej, były wzloty i upadki. Kiedy stawał na podiach, media go ubóstwiały. Kiedy miewał gorsze dni, te same media nie miały litości. Gdy tylko odzyskiwał pozycję, powracały do wychwalania. Głęboko wierzę w naukę, jaką czerpiemy od innych, w tym także od najbliższego sąsiada. Chciałbym, by więcej ludzi podzielało tę wiarę. Możliwe, że powodem obecnego nastawienia jest trwająca aż do 1989 roku izolacja, jaką spowodowały władze komunistyczne; w rezultacie której nie mieliśmy szans na porównanie z innymi kulturami. Obecnie mamy możliwości podróżowania, a jak wiadomo, podróże poszerzają horyzonty. Uważam jednak, że jako naród powinniśmy bardziej otworzyć się na innych, jak również czerpać naukę z dobrych wzorców, takich jak wspomniane już podejście Australijczyków.

– Mawiamy, że nieważne czy się wygrywa, czy przegrywa, lecz jak się gra. Czy jest to filozofia, pod którą się pan podpisuje?
– Bezapelacyjnie… zarówno na stadionie, jak i poza nim. Najważniejsze są praca zespołowa i uczciwe współzawodnictwo. Nawet jeśli pracuje się w pojedynkę, nie wolno stracić z oczu tego co najważniejsze i przyświecających nam idei. Po części to właśnie spotkało mnie na olimpiadzie w Sydney. Liczył się tylko złoty medal i w rezultacie wróciłem z pustymi rękami. Na igrzyskach w Atenach przyrzekłem sobie, że nie powtórzę tego błędu. Postanowiłem dać z siebie wszystko, skupić się na ideach olimpijskich – szacunku, radości czerpanej z wysiłku i wsparciu dawanemu innym poprzez własny przykład. Nadal lubię odnosić sukcesy, jak każdy, ale nie za wszelką cenę, a zasada ta stosuje się tak do sportu, jak i biznesu. W zespole niesłychanie ważna jest relacja, którą między sobą budujemy. Jak małżeństwo… na dobre i złe. To nie problem porozumieć się, kiedy wszystko układa się pomyślnie. O wiele trudniejsze i ważniejsze jest wytrwanie przy współpracownikach kiedy pojawiają się czarne chmury. Całkowicie niedopuszczalne jest natomiast dołowanie leżącego na łopatkach.

– Czy jest to przesłanie, które stara się pan przekazywać korporacyjnym uczestnikom rejsów Premium Yachting?
– Jak najbardziej. W ramach strategii CSR wszystkie firmy zobowiązane są trzymać pieczę nad rozwojem poczucia wspólnoty między pracownikami. Jest to podstawowy wymóg zdrowego środowiska pracy. Na szczeblu kierowniczym, działowym czy grupowym pracownicy i ich przełożeni muszą sprawnie współpracować i okazywać sobie wzajemny szacunek. Obowiązki mogą ich dzielić, ale nikt nie pracuje w odosobnieniu. Nieważne jak duża jest dana grupa, jeśli jej członkowie nie potrafią ze sobą współdziałać, nigdy nie osiągną wyznaczonych celów. Co więcej, nie powinniśmy nigdy zapominać, by uczcić nawet małe osiągnięcia indywidualne, wiodące do celu. Każdy ma prawo czuć się doceniany.

– Ale w jaki sposób przekłada pan to co dzieje się na pokładzie jachtu na grunt pracowniczy?
– Tak jak w pracy wszyscy mamy przydzielone nam zadania, tak i na wodzie każdy jest za coś odpowiedzialny. By uniknąć komplikacji, wszyscy muszą ze sobą harmonijnie współpracować. Na szczęście, nasze łódki są najbezpieczniejszymi z możliwych, a zespół złożony jest z zawodowców, więc uczestnicy naszych rejsów korporacyjnych nie są nigdy narażeni na prawdziwe niebezpieczeństwo. Pod starannym nadzorem naszych szyprów w końcu, po przeszkoleniu, muszą przejąć stery. W naszej flocie mamy dwie jednostki pływające, a punktem kulminacyjnym, do którego prowadzi szkolenie, są regaty między dwoma zespołami. Wracając do tego co mówiliśmy o znaczeniu ducha sportowego, mimo że zwycięska drużyna może być tylko jedna, ciekawie jest obserwować, jak wynik zmagań ustępuje miejsca zadowoleniu jakie uczestnicy odczuwają, gdy widzą, że sprostali wyz­waniu. Zwycięzcom oczywiście gratulujemy, ale ważniejsze jest to, że wszyscy mogą poczuć się jak zwycięzcy, ponieważ zdobyli nowe umiejętności i nauczyli się jak współdziałać. Doświadczenie to zabierają do miejsc pracy i w tym właśnie leży prawdziwa wartość naszych rejsów.

– Wygląda to na ciężką pracę.
– Ale dającą satysfakcję. Jest też czas na wypoczynek. W prog­ram rejsu wpisane jest wiele okazji do relaksu, integracji, jak również oglądania pięknych krajobrazów wzdłuż Zatoki Gdańskiej. Naturalnie, jeśli celem rejsu jest dostarczenie rozrywki klientom czy negocjacja warunków nowego kontraktu, nie przerywamy uczestnikom, gdy trzeba oddać cumy czy stawiać żagle. Oferujemy ekskluzywne usługi mające na celu pomoc w podejmowaniu partnerów biznesowych i handlowych i udostępnienie zachwycających oczy widoków, jak Gdańskie stocznie, największe wrażenie robiące właśnie z morza, czy półwysep Westerplatte.

– Są to dwa miejsca potwierdzające, jak unikalne miejsce w historii zajmuje Gdańsk. Był on sceną zarówno wybuchu II Wojny Światowej, jak i upadku komunizmu. Ile innych miast może pochwalić się, że dwukrotnie odmieniło losy świata?
– Niewiele, jeśli w ogóle takie znajdziemy. Jest to jeden z powodów, dla których przyjąłem nominację na stanowisko prezesa Fundacji Gdańskiej. Cztery lata temu, gdy przeprowadziłem się do Gdańska, zostałem jego ambasadorem ds. morskich. Był to wielki zaszczyt, wynikający z mojej kariery doświadczonego i wyczynowego żeglarza. Praca z Fundacją Gdańską pozwala mi zaznajomić się dogłębnie z innymi aspektami miasta, jak na przykład jego bogatą historią. Kultura, tradycja i morze, to jest właśnie mój Gdańsk, który z dumą promuję poprzez nasze programy edukacyjne. Jednak fundacja zajmuje się nie tylko popularyzacją krajową i międzynarodową miasta. Szuka także sposobów na odnowienie jego wizerunku. Tysiącletnie dziedzictwo miasta należy wychwalać i promować, nie możemy jednak skupiać się wyłącznie na przeszłości. Powinniśmy spojrzeć naprzód i dołożyć starań, by w przyszłości można było powiedzieć więcej nie tylko o samym Gdańsku, ale i całym Trójmieście. Gdańsk, Sopot i Gdynia, wspólnie oferują rozległy wachlarz atrakcji, zarówno dla turystów krajowych, jak i zagranicznych, a także możliwości biznesowych. Jeśli możliwości te wykorzystamy, możemy optymistycznie popatrzeć w przyszłość.

Co lubi Mateusz Kusznierewicz?

ZEGAREK – Omega Seamaster
PIÓRA – Sheaffer, które otrzymał przy podpisaniu kontraktu reklamowego z Wartą
UBRANIA – smart casual – Matinique. Moda żeglarska – Marinepool
WYPOCZYNEK – latem nad morzem, zimą w górach. W Polsce wypoczywa w Trójmieście lub w Tatrach, za granicą we Włoszech, w Skandynawii lub w Portugalii. Na odległe wyprawy wybiera Dubaj lub Nową Zelandię
KUCHNIA – polska, włoska, tajska
RESTAURACJA – „Tekstylia” w Gdańsku, „Thai-Thai” w Sopocie, „Sztuczka” w Gdyni
SAMOCHÓD – Mercedes-Benz CLS Shooting Brake
HOBBY – golf, narty, squash, fotografia