Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski

Rozmowa z Mariuszem Fyrstenbergiem i Marcinem Matkowskim, najlepszą parą deblową w historii polskiego tenisa, tegorocznymi finalistami US Open

– Już po raz piąty wywalczyli panowie miejsce w gronie ośmiu najlepszych debli światowego rankingu ATP i tym samym zakwalifikowali się do kończącego sezon 2011 prestiżowego turnieju ATP World Tour Finals w Londynie, w którym występuje tylko ósemka najlepszych singlistów i par deblowych. Wielki tenis kojarzy się z nie tylko z sukcesami sportowymi, ale też z pieniędzmi. Co jakiś czas media informują o olbrzymich zarobkach tenisistów…
MM: Naprawdę duże pieniądze zarabia niewielu zawodników – wyłącznie ci, którym udało się osiągnąć znaczące sukcesy. Informacje o nagrodach w turniejach są nagłaśniane, bo to efektowna informacja, a przy okazji niezła reklama. W innych dyscyplinach gra toczy się o wyższe stawki, ale mało kto o tym mówi.

MF: Proszę nie zapominać, że – tak jak wszyscy – płacimy podatki, w niektórych krajach fiskus zabiera nam znaczną część wygranej, na przykład w USA aż 34 proc.

– Ile można zarobić wygrywając wielki turniej?
MM: Zwycięzca Australian Open w singlu otrzymuje 2,1 mln dol., ale już w deblu, w którym się specjalizujemy, gówna nagroda to 450 tys. dol. Naprawdę znaczące kwoty pojawiają się w turniejach wielkoszlemowych.

MF: Trzeba pamiętać, że tenis to również ogromne nakłady na wyszkolenie zawodnika. Do pewnego poziomu trzeba cały czas dopłacać, na co nie stać przeciętnej rodziny, niezbędne jest więc pozyskanie sponsorów. Koszt szkolenia juniora w warunkach polskich to 4-5 tys. zł miesięcznie. Dwa podstawowe szczeble kariery – turnieje challenger i futures to czas inwestycji, z której – mówiąc obrazowo – zwrot zaczyna się na etapie ATP. Na samym szczycie jest wielki szlem. Już sam udział w takim turnieju jest dla wielu zawodników ukoronowaniem kariery.

– Obaj panowie wielokrotnie występowali w turniejach wielkoszlemowych. Jaki był wasz największy sukces, wyrażany również w pieniądzach?
MF: W tym roku zdobyliśmy 2. miejsce w US Open i zarobiliśmy 210 tys. dol. Byliśmy pierwszymi Polakami, którzy od 33. lat weszli do finału tak znaczącego turnieju. Poprzednio udało się to Wojciechowi Fibakowi, który w 1978 roku zwyciężył w Australian Open. O samodzielności finansowej obaj możemy mówić od 2006 roku, gdy po raz pierwszy zostaliśmy sklasyfikowani wśród najlepszych par deblowych świata.

– Jak wygląda kariera tenisisty?
MM: Zacząłem grać mając 7 lat. Moim idolem był Pete Sampras. Jako dziecko bardzo dużo trenowałem, na szczęści rozumieli to moi nauczyciele, którzy wyrazili zgodę na indywidualny tok nauki. Przełomowym etapem było dla mnie otrzymanie stypendium sportowego na University of California w Los Angeles, gdzie studiowałem ekonomię. Amerykanie zapewnili mi czesne i miejsce w akademiku, oczekując sukcesów w zespole uczelni. Udało mi się wywalczyć wspólnie z Julianem Rojerem z Antyli Holenderskich zwycięstwo w debla w akademickich mistrzostwach USA. Chociaż tenis nie jest za oceanem aż tak popularny jak koszykówka, czy futbol amerykański, to jednak walkę na korcie obserwowało nawet 80 tys. widzów. Uprzedzając pytanie, chciałbym zburzyć pewien mit – wobec sportowców nie stosowano na uczelni taryfy ulgowej. Brak postępów w nauce oznaczał zakaz udziału w rozgrywkach.

MF: Ja również po raz pierwszy pojawiłem się na korcie jako siedmiolatek. Zachęcił mnie do tego ojciec. Mając 12 lat trafiłem do klubu Mera w Warszawie. W trzy lata ukończyłem liceum. Motywację do nauki stanowiła dla mnie perspektywa wyjazdu do Akademii Tenisowej w Walencji. Pobyt w Hiszpanii sfinansowali mi rodzice, co stanowiło dla nich bardzo poważny wydatek. Moim idolem był Wojciech Fibak, który niedawno zrobił mi nietypowy prezent ślubny… przechodząc ze mną na ty.


– Kiedy pojawił się duet Fyrstenberg-Matkowski?
MM: Znamy się od dzieciństwa, wielokrotnie spotykaliśmy się podczas zawodów. W 2003 roku razem z Mariuszem wystąpiliśmy na turnieju Prokom Open w Sopocie. Nie spełnialiśmy formalnych wymogów, zostaliśmy dopuszczeni na wyjątkowych zasadach dzięki tzw. „dzikiej karcie”. Wgraliśmy zdobywając 120 tys. zł i co najważniejsze sponsora – Ryszarda Krauze. Jest on nie tylko znakomitym przedsiębiorcą, ale też sam świetnie gra w tenisa. Dzięki jego pomocy mogliśmy nie martwić się o pieniądze na treningi i wyjazdy. Szybko przeskoczyliśmy do ATP, choćby dlatego, że mogliśmy wydać np. 55 tys. zł na bilety lotnicze na trzy następujące po sobie turnieje. W 2004 roku pojawiliśmy się, jako pierwsi Polacy od czasów Fibaka, na turnieju Roland Garros w Paryżu. Przechodząc na zawodowstwo, musiałem jednak na ostatnim roku zrezygnować ze studiów na UCLA, gdzie zamierzam jeszcze wrócić i uzyskać dyplom.

MF: Warto dodać, że R. Krauze stworzył unikalny system pomocy początkującym graczom, w którym zwycięzcy turniejów przekazują część pieniędzy na szkolenia. To znakomity pomysł godny szerokiej popularyzacji.

– W 2010 roku zajęli panowie w rankingu deblistów znakomitą, czwartą pozycję. Jakie macie plany na kolejne lata?
MF: Oczywiście pierwsze miejsce w turnieju wielkoszlemowym. Ja mam 31 lat, Marcin jest o rok młodszy. Debliści osiągają znakomite wyniki również po czterdziestce, czeka nas więc jeszcze wiele lat treningów i wyjazdów na turnieje. Nierzadko znajomi mówią z zazdrością – tak dużo jeździcie po świecie, odwiedzacie tyle wspaniałych miejsc. W praktyce nie wygląda to tak miło – nie da się połączyć roli beztroskiego turysty i zawodnika, który odczuwa stres związany z występem.

– Jak inwestujecie panowie turniejowe wygrane?
MF: Od wielu lat gram na giełdzie. Nierzadko korzystam z usług Merrill Lynch, który to bank od dawna proponuje specjalne warunki tenisistom. Mogę dzięki temu inwestować relatywnie niewielkie środki w fundusze, w których poziom wejścia wynosi np. milion dolarów.

MM: Inwestuję w fundusze i obligacje. Nie mam natury ryzykanta, więc wybieram bezpieczne formy. Z zainteresowaniem przyglądam się zawodnikom, którzy wykazują talent w dziedzinie zarabiania pieniędzy, jak choćby Mahesh Bhupathi. Prowadzi on w Indiach z sukcesem 3 firmy, m.in. agencję reprezentującą znane aktorki i modelki.

– Wróćmy na chwilę do dochodów z tenisa. Zarabiają panowie również dzięki promocji marek i sponsoringowi.
MM: W tym przypadku nie możemy mówić o konkretnych kwotach. Promujemy stroje sportowe firmy Adidas i rakiety Babolat. Naszymi partnerami są firmy Tauron Polska Energia i Siemens AGD. Z umowami tymi wiąże się szereg obowiązków – skądinąd miłych – jak udział w eventach firmowych, spotkaniach z dziećmi itp.

– W ub. roku pisaliśmy o specjalnej edycji zegarka Maurice Lacroix – „Fyrstenberg-Matkowski”.
MF: Chętnie go noszę, mam go dziś na ręce. Bardzo nam miło, że mogliśmy zostać patronami limitowanej do 50 sztuk edycji. Namówił nas do tego Władysław Meller, promotor sztuki zegarmistrzowskiej, który często pojawia się na waszych łamach.

Co lubi Marcin Matkowski?

Zegarki – Breitling, IWC Portuguese
Ubrania – szyte na miarę w atelier Janusza Bieleni w Warszawie, także Hugo Boss i Armani
Wypoczynek – najbardziej lubi puste plaże np. na Mauritiusie i Barbados
Kuchnia – włoska i japońska ze wskazaniem na sushi
Restauracja – W Warszawie: „Sushi Zushi” oraz „Fleming”, w Londynie – świetna japońska „Nozomi”, w Los Angeles – „Asia de Cuba”
Samochód – różne modele Lexusa oraz Audi A7
Hobby – Literatura sensacyjna – ulubieni autorzy: Tom Clancy i John Grisham

Co lubi Mariusz Fyrstenberg?

Zegarki – Breitling, Maurice Lacroix
Ubrania – Hugo Boss i Rage Age
Wypoczynek – najlepiej odpoczywa grając w golfa w Indian Wells w Kalifornii oraz w Australii
Kuchnia – preferuje mięso, zwłaszcza w brazylijskim wydaniu
Restauracja – W Waszyngtonie „El Fuego” i warszawski „Stary Dom” za tatara
Samochód – Lexus, Aston Martin