Michał Marzec

Rozmowa z Michałem Marcem, Dyrektorem Lotniska Chopina w Warszawie

– 1 listopada 2011 roku pozostanie ważną datą w historii polskiego lotnictwa. Jak rzadko kiedy wszyscy poczuliśmy dumę, że polski pilot potrafił w tak doskonałym stylu wylądować bez kół i w dodatku nikomu nie stało się nic złego. Proszę, pomówmy o tym, czego nie było widać w świetle kamer telewizyjnych.
– Kiedy Boeing 767 krążył nad Warszawą spalając nadmiar paliwa, na ziemi trwały niezwykle intensywne przygotowania. O tym, że nie doszło do katastrofy, zadecydowało mnóstwo czynników. Nasze służby na lotnisku stale szkolą się i przygotowują do działania w tego typu sytuacji awaryjnej. Dzięki temu wszystkie czynności zapisane w procedurach przewidzianych na taką okoliczność zostały wykonane perfekcyjnie. Kolejny ważny składnik sukcesu to… pogoda. Nie padał deszcz, nie było wiatru, tak więc bez przeszkód można było pokryć drogę startową odpowiednią warstwą piany gaśniczej. Co więcej – w zeszłym roku wykonaliśmy remont znacznego odcinka pasa, więc kadłub samolotu w czasie lądowania ślizgał się po idealnie równej nawierzchni. Trudno w to uwierzyć, ale samolot przesunął się zaledwie o 5 metrów od osi drogi. Gdyby zsunął się na trawę, mógłby zostać poważnie uszkodzony. Proszę pamiętać, że w tej fazie piloci nie mogli już nic zrobić…

– Kiedy dowiedział się pan o awarii Boeinga?
– Lądowanie zaplanowano na godz. 13.35. Dziesięć minut wcześniej pilot zgłosił problemy z podwoziem. O godz. 13.27 został ogłoszony alarm. W tym czasie byłem poza Warszawą. Wyjechałem, żeby odwiedzić groby swoich blis­kich. Przez kolejnych kilka godzin nie wypuszczałem z ręki telefonu. Jadąc na lotnisko rozmawiałem z ministrem, prezesem LOT-u i wieloma innymi osobami. Byłem tak zaabsorbowany, że zupełnie zapomniałem o dniu Wszystkich Świętych oraz o wieńcu, który miałem w bagażniku; znalazłem go następnego dnia.

– Czy, jak wielu szefów, w takiej sytuacji zaczął pan dowodzić akcją przez telefon?
– Po to opracowujemy i ćwiczymy określone procedury, żeby je stosować. Operacją zarządzali specjaliści którzy byli na miejscu. Nie mogłem przeszkadzać im w pracy. Znali sytuację lepiej ode mnie. Za koordynację akcji był odpowiedzialny Cezary Adamiak, dyżurny operacyjny portu. O tym, żeby rozłożyć pianę zadecydował Waldemar Stańkowski, dowódca kompanii Lotniskowej Straży Pożarnej. Na marginesie – ci dwaj pracownicy a także dyżurny Wojciech Rohoziński – zostali odznaczeni przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Złotymi Krzyżami Zasługi.

– Co działo się na ziemi, gdy Boeing przygotowywał się do awaryjnego lądowania?
– W takiej sytuacji zwykle samolot zwykle wykonuje tzw. „low pass” – czyli schodzi bardzo nisko, żeby służby naziemne mogły sprawdzić stan podwozia. Tego typu manewr mógł jednak wywołać panikę wśród pasażerów, których trzeba było odpowiednio przygotować do awaryjnego lądowania. Dlatego w tym przypadku wybrany został inny wariant. Z pomocą pospieszyły dwa dyżurne myśliwce F-16, których piloci nawiązali kontakt z załogą Boeinga i potwierdzili blokadę podwozia. W tym samym czasie służby miejskie wyłączyły z ruchu odcinek Alei Krakowskiej, na wypadek gdyby maszyna nie zatrzymała się na pasie. Zamknięta została też ul. Żwirki i Wigury, żeby ułatwić dojazd karetek…

– A na lotnisku?
– W pogotowiu czekały nasze specjalistyczne wozy strażackie, jedyne w swoim rodzaju. Każdy z nich warty jest 5 mln złotych. Normalnie strażacy mają dwie minuty na dojazd z bazy do samolotu w każdym miejscu na lotnisku. Tym razem czekali w pełnym pogotowiu tuż przy drodze startowej. Wszyscy doskonale wiedzieli, co mają robić. Wiele już powiedziano na temat perfekcyjnego lądowania. Jedyny problem to iskry, które wywołało tarcie, ale na szczęście pożar nie wybuchł. Akcja opuszczania samolotu, w której współpracowała załoga i służby naziemne, zajęła zaledwie 90 sekund. Nikomu nic się nie stało, choć do szpitala profilaktycznie przewieziono jedną kobietę w ciąży. Bezpośrednio po lądowaniu kilku osobom potrzebne było wsparcie psychologiczne.

– Czy wcześniej miał pan do czynienia z tak dramatycznymi wydarzeniami na lotnisku?
– Około 15 lat temu, gdy kierowałem lotniskiem w Łodzi, zablokowało się jedno z kół podczas lądowania małego samolotu z 20 osobami na pokładzie. O tym, że coś złego się dzieje, dowiedzieliśmy się w chwili, gdy maszyna już znalazła się na ziemi. Za sterami siedziała pani pilot, której udało się utrzymać samolot na pasie, choć stalowa goleń podwozia starła się o nawierzchnię ponad oś koła. Wysoka temperatura wywołana przez tarcie spowodowała, że wypełnione paliwem skrzydło zaczęło się palić. I w tym przypadku lotniskowi strażacy spisali się znakomicie. Ugasili ogień i ewakuowali pasażerów.


– Usuwanie uszkodzonego Boeinga trwało dość długo. Dlaczego?
– Przeprowadzenie tej operacji we właściwy sposób zmusiło nas do zamknięcia lotniska, co ostatecznie spowodowało straty na poziomie 2 mln zł i wywołało wiele uwag krytycznych ze strony pasażerów, którzy w tym czasie startowali i lądowali w innych miastach. Gdybyśmy nie zdecydowali się na taki krok, poszkodowany przewoźnik – LOT – mógł stracić kilkadziesiąt milionów złotych. Prawidłowe przetransportowanie samolotu warunkowało jego uratowanie i miało wpływ na to, jak zostanie rozwiązana kwestia odszkodowania. Boeinga udało się podnieść przy pomocy czterech poduszek pneumatycznych, które kupiliśmy w ub. roku ze środków unijnych. W tamtym czasie pojawiały się sugestie, ze to niepotrzebny wydatek…

– Jako naczelny dyrektor przedsiębiorstwa „Porty Lotnicze”, które zarządza Lotniskiem Chopina, równocześnie kieruje pan dużą i silną grupą kapitałową. Biorąc pod uwagę wydarzenia takie jak awaryjne lądowanie – musi być pan bardziej odporny na stres niż inni managerowie.
– Podejmując się podwójnej roli – dyrektora PPL, a zarazem warszawskiego lotniska, wiedziałem, że nie będzie łatwo. Tym bardziej, że pojawiłem się w PPL w połowie marca 2008 roku przejmując opóźnioną budowę nowego terminala. Używając terminologii piłkarskiej, na dzień dobry znalazłem się w „sytuacji podbramkowej”. Zdecydowałem, że będziemy kończyć kolejne zadania etapami. Metoda ta przyniosła świetne efekty. Obecnie zaczynamy przebudowę starej części terminala.

– Zapewne chcecie zdążyć przed Euro 2012?
– Wręcz przeciwnie. Nie możemy sobie pozwolić, żeby przed tak ważnym wydarzeniem, spodziewając się znacznie zwiększonego ruchu, podejmować takie ryzyko. Podczas Euro musimy działać według doskonale sprawdzonych schematów. Stary terminal, który zresztą będzie bardzo podobny do nowego, zostanie uruchomiony jesienią 2015 roku.

– Gdzie zdobywał pan doświadczenia managerskie, zanim trafił pan do PPL?
– Choć ukończyłem na Politechnice Łódzkiej wydział maszyn, których projektowanie dawało mi wiele satysfakcji, to jednak zwyciężyło lotnictwo. Mój ojciec był lotnikiem, w czasie wojny latał na Pe-2, wykładał w szkole w Dęblinie. Niedawno poruszyła mnie informacja, że po defiladzie zwycięstwa w 1945 roku lądował na lotnisku, którym dziś zarządzam. Zanim tu trafiłem, zdobywałem doświadczenia managerskie jako dyrektor łódzkiej Fundacji Rozwoju Przedsiębiorczości. Była to ciekawa praca, miałem okazję osobiście poznać wielu niezwykłych ludzi m.in. Margaret Tatcher. W maju 1994 roku otrzymałem dość zaskakującą ofertę – miałem zbudować nowe lotnisko koło Łodzi. Przez krótki czas byłem… jedynym pracownikiem powstającej firmy. Pierwsze regularne połączenia uruchomiliśmy w 1999 roku. Dziś port w Łodzi obsługuje około 400 tys. pasażerów rocznie. Lotniskiem tym kierowałem do 2008 roku. Choć nigdy nie miałem dość wolnego czasu – to jednak zawsze przywiązywałem ogromną wagę do podnoszenia swoich kwalifikacji. Ukończyłem studia MBA, mam uprawnienia audytora certyfikującego lotniska oraz instruktora ochrony lotniczej. Pracując w PPL muszę zajmować się wieloma zagadnienia. Proszę nie zapominać, że lotniska to tylko część naszego biznesu, w skład którego wschodzą też m.in. hotele i Casinos Poland.

Co lubi Michał Marzec?

Zegarek – od 30 lat ten sam Longines, którego dostał od rodziców
Pióra – Pelikan
Ubrania – styl klasyczny, do pracy zawsze zakłada krawat
Wypoczynek – żegluje, prowadzi jachty po Morzu Śródziemnym. Wolne dni spędza w starym rodzinnym domu w okolicach Jeziorska nad Wartą.
Kuchnia – polska i włoska
Restauracja – „Piccola Italia” w Warszawie
Samochód – Volvo S80
Hobby – sport. Przez 30 lat grał w siatkówkę, jako młody człowiek występował w II lidze. Uprawiał trójskok i rzut oszczepem. Obecnie fascynuje go narciarstwo biegowe i alpejskie. Jest melomanem – słucha głównie muzyki filmowej i chóralnej. Ceni sprzęt audiofilski, ale jak zastrzega, musi być zachowana zdrowa relacja między jakością i ceną. Kolekcjonuje płyty winylowe