Dietrich Mateschitz

Niedawno jeden z czołowych magazynów uplasował go w czołówce najbogatszych ludzi świata. Skromny, pozostający w cieniu przez ostatnie 20 lat, swoim uporem i niekonwencjonalnymi pomysłami zrewolucjonizował światowy biznes napojów energetycznych.

Dietrich Mateschitz, rocznik 1944, pomysłodawca i kreator potęgi Red Bulla. Dokonał – jak by się wydawało rzeczy niemożliwej – na jednym produkcie zbudował nowoczesne imperium finansowe, które dzięki baśniowym obrotom służy wielu innym przedsięwzięciom elektryzującym cały świat.

Bardzo chroni swoją prywatność, nie zgadza się na publikację swoich fotografii. Nie obnosi się z bogactwem. To uwielbiany przez współpracowników charyzmatyk i wizjoner. Niechętnie się pokazuje publicznie, nie udziela wywiadów, a jego nieliczne wypowiedzi dotyczą jedynie spraw biznesowych i zaangażowania w Formułę 1.

Krnąbrny i niepokorny. Później, w czasach studenckich typowy bonvivant. Studia na wiedeńskiej politechnice, a następnie na World Trade Institute. Pierwsze poważne pieniądze zarobił w korporacji Unilevera. Tam podobno dorobił się – jak na tamte czasy – fortuny – dzisiejszego odpowiednika 150 tys. euro, które później zainwestował w Red Bulla.

O Mateschitzu pierwszy raz usłyszałem prawie 20 lat temu, kiedy w Polsce pojawili się pierwsi inwestorzy z jego rodzimego Salzburga. Przedstawiano go jako niedościgły wzór managera, fenomen już wtedy nie tylko na skalę austriacką, wizjonera i człowieka, który dzięki umiejętności motywowania innych może przenosić góry. W opowieściach o nim nigdy nie było tak powszechnej w biznesowym świecie zawiści. Zawsze wywoływał pozytywne emocje. Różne są relacje na temat, jak wpadł na pomysł sprowadzenia do Europy energetyzującego napoju. Był to w jakimś stopniu przypadek, ale z drugiej, strony łut szczęścia i intuicja. Siedział ponoć w lobby hotelowym, kiedy zauważył, jak Tajowie zamiast porannej kawy opróżniają małe buteleczki jakiegoś napoju. Zainteresował się ich zawartością. Okazało się, że jest to kofeina i tauryna z substancjami smakowymi, jak sami Austriacy nazywali to „gummibärchen”, czyli żelkami landrynkowymi. Pomysł pomysłem, ale trzeba było jeszcze znaleźć finansowanie oraz przygotować cały skomplikowany proces technologiczny.

W kieszeni nie miał aż takich środków – wspomniane wyżej 150 tys. euro nie wystarczało, aby podołać tak dużemu przedsięwzięciu. Trzeba było znaleźć inwestorów strategicznych oraz firmę, która napełniałaby aluminiowe puszki czarodziejskim płynem. Nazwy tej firmy nie wymieniamy, ale do dzisiaj i na zawsze ma prawo do napełniania Red Bulla. To był jej trybut do biznesu, ale i jej gwarancja, że do końca świata będzie uczestniczyła solidarnie w podziale zysków za ryzyko, jakiego się podjęła.

A później poszło już prawie jak z płatka. Dzięki swoim talentom managerskim i grupie starych sprawdzonych przyjaciół udało się stworzyć team, który był od samego początku święcie przekonany o ostatecznym sukcesie. Promocją, najpierw w Austrii, a dzisiaj już na całym świecie, zajął się i do tej pory zajmuje Johannes Kastner. Przed pierwszą kampanią reklamową miał podobno zaprezentować ponad 50 projektów reklamowych, które notorycznie były odrzucane. Dopiero na setnym spotkaniu Kastner miał wyrzucić z siebie desperacko „Red Bull doda ci skrzydeeeełłłłł” i zaskoczyło. Mateschitz miał powiedzieć „to jest to, to będzie działać”. Zaraz potem, zamówił kreskówki u innego swojego przyjaciela Horsta Sambo. Do dziś ten artysta tworzy kreskówki Red Bulla, jak wiadomo – z wielkim sukcesem.

O majątku Mateschitza krążą legendy. Ma zapewne wiele nieruchomości, wiadomo zaledwie o kilku. Jedna w Fuschl am See, inna nieopodal Salzburga. Wiadomo, że wszystkie urządza mu znany światowy designer. Wolny czas spędza pilotując samolot lub uprawiając przeróżne sporty.

O jego talencie managerskim świadczy fakt, że jako jeden nie umoczył pieniędzy na zainwestowaniu w Jaguar Racing i w 2005 r. rozpoczął sezon formuły 1 bez strat. Bez niego nie byłoby formuły 1 Red Bull Racing, ani też szaleńczych przedsięwzięć, jak choćby Red Bull Air Race. Czego się nie dotknie, jak Midas zamienia w złoto.

Pieniądze z biznesu stanowią dla niego pożywkę i siłę motoryczną dla pasji, do których należą: sport, sztuka i wielkie przedsięwzięcia kulinarno-gastronomiczne. Tym trzem pasjom odpowiada ukochane dziecko Mateschitza, salzburski Hangar-7. Fokusuje on wszystko to, co ten charyzmatyczny manager chciał przekazać światu. Gdzieś w zakątkach tego hangaru realizuje się filozofia austriackiego miliardera – zarabiać owszem, ale dawać też frajdę innym…

Jedno z najciekawszych dzieł Dietricha Mateschitza – Hangar-7, to awangardowa budowla na lotnisku w Salzburgu. Mieści to, co duzi chłopcy lubią najbardziej…

Podczas budowy zużyto 1500 ton stali i szkła, pokrycie ma 7 tys. mkw. powierzchni – tworząc tzw. Nieboskłon, pod którym parkują samoloty, helikoptery, bolidy formuły 1. W dolnej części ulokowano z wielkim pietyzmem odrestaurowane samoloty, m.in. legendarnego DC-6B należącego kiedyś do marszałka Josipa Broz Tito.

Ale Hangar-7 to także gastronomia na najwyższym światowym poziomie. Restauracja Ikarus jest rekordzistą w zdobywaniu kolejnych gwiazdek Michelina. Wśród atrakcji baru Mayday były wirtualne kelnerki żywcem wyjęte z amerykańskich komiksów i reagujące na ruch palcem. Szczególnym powodem do dumy właściciela jest Hang ART-7, mecenat sztuki to kolejna wielka namiętność Mateschitza.

Wiemy też, czego nie lubi. Z nielicznych wypowiedzi dla mediów wynika, że nie nosi krawatów i garniturów oraz że nienawidzi korporacji i ich pionowych struktur zarządzania. Jest też przeciwnikiem instytucji małżeństwa.

Warto dodać, że bez Mateschitza nasz złoty Adam Małysz może nie leciałby tak daleko, i jemu Red Bull dodał skrzydeł… Jak nie tych prawdziwych, to na pewno finansowych.

Mam nadzieję, że kiedyś Mateschitz – geniusz marketingu i megamanager, przemówi i przekaże swoją wielką wiedzę innym. Na to liczymy…