Anna Gronostaj

Rozmowa z Anną Gornostaj, właścicielką Teatru Capitol w Warszawie

– Co spowodowało, że podjęła pani odważną decyzję stworzenia własnego teatru?
– Może zabrzmi to jak banał, ale miłość do teatru. I realizac­ja marzeń, bo już jako 12-latka marzyłam o własnym teatrze. Oczywiście, satyrycy czasami powtarzają: jak lubisz piwo to po co ci browar… W moim przypadku nie była to pierwsza próba. Zakładałam z Krzyśkiem Babickim i Jurkiem Gudejko Teatr „Jedynka” w Gdańsku. Ukoronowaniem mojej pasji były studia na warszawskiej PWST. Krótko pracowałam w Teatrze Narodowym, aby wreszcie wylądować na wiele lat w Ateneum. Tam też miała miejsce moja wielka przygoda teatralna, ale i biznesowa.

– W tamtych czasach teatr i biznes, jak to szło w parze?
– Aktor w czasach komuny nie zarabiał dobrze. Zwłaszcza na etatach teatralnych. Trzeba było, jeśli się marzyło o jakimś wyższym standardzie życia, posiłkować się biznesami w kraju albo zarabiać za granicą. Miałam szczęście pracować pod kloszem Aleksandry Śląskiej i Janusza Warmińskiego. Tam też poznałam mojego męża, który był reżyserem światła. Zawsze pociągała go technika teatralna. Te zainteresowania wpłynęły na nasze późniejsze zainteresowania biznesowe, ale i ułatwiły podjecie decyzji o własnej scenie. Wiele lat współpracowaliśmy z amerykańską firmą Rosco, zajmującą się urządzeniami wykorzystywanymi przy inscenizacjach teatralnych i produkcjach filmowych. Bardzo był nam pomocny dyrektor Warmiński, który widział w tych kontaktach możliwość sprowadzenia nowoczesnych technologii do teatrów polskich. Amerykanie są liderem na tym rynku i mają w swojej kolekcji Oskara za światło. Po 25. latach współpracy możemy poszczycić się wyłącznością na ich produkty na Polskę. To nasz sukces zawodowy w tej branży i dowód zaufania, na który ciężko pracowaliśmy. Ale w Ateneum też nabieraliśmy doświadczenia biznesowego w zupełnie innym segmencie.

– Jakim?
– Dostałam szansę w tymże Ateneum prowadzenia biura organizacji widowni. To bardzo ważny dział w strukturach organizacyjnych teatru, decydujący o sprzedaży biletów, czyli obłożeniu, dalej o przychodach. Wtedy nie mówiło się głośno o rentowności instytucji kulturalnych. Bieda była dzielona równo. Teatr, jak duża część kultury, był w pewien sposób narzędziem w rękach aparatu. Pod tym względem i tak Ateneum było wyjątkowe, bo uchodziło za apolityczne. Nie przypuszczałam wtedy, jak bardzo cennej wiedzy nabieram, że to doświadczenie będzie mi kiedyś tak pomocne. Siedząc w BOW, przesiąkłam strukturą sprzedawania biletów w teatrze. Zrozumiałam też, jak ogromną sztuką jest sprzedaż spektakli, biletów. Były to zalążki tego, co później zwykło się nazywać marketingiem. Były to mechanizmy, o których aktor nie ma pojęcia do dzisiaj. I po latach, kiedy organizowaliśmy Capitol okazało się, że dużo wiem i ta wiedza pomogła mi spowodować, że nasze przedstawienia są grane przy pełnych widowniach.

– Ta wiedza jest źródłem sukcesu?
– Po części tak. Dlatego Capitol odniósł sukces, bo doceniliśmy siłę marketingu, który jest niezwykle istotny w każdym przedsięwzięciu. Od początku wiedziałam, że muszę mieć kilka eklektycznych spektakli, swoisty rezerwuar, aby móc coś widzom pokazać. To też – przyznaję, szkoła Warmińskiego – różnorodność repertuaru. Pozyskałam na początku znakomitą specjalistkę od organizacji widowni, ale po trzech miesiącach ciężkiej pracy zachorowała i poszła na chorobowe. Zostałam z moim wychowankiem i wykonaliśmy gigantyczną pracę, bo wkrótce sami sprzedawaliśmy 70 proc. biletów. Teraz dział liczy już osiem osób, tyle tutaj pracy. Tempo zawrotne. To już jest instytucja.

– Mieliście biznesplan?
– Oczywiście, biznesplan szczegółowy, z detalami, który konsekwentnie realizowaliśmy. Stworzyliśmy go razem z moim przyjacielem, który marzył o klubie muzycznym, a my o teatrze. Nasze marzenia połączyły się w Capitolu. Nasz partner miał już jeden klub, a ja doświadczenie z zakresu prywatnej produkcji teatralnej. Zaczęło się od „Dzieci mniejszego Boga”. Marysia Ciunelis chciała pokazać światu aktorów głuchoniemych. Wyprodukowałyśmy ten spektakl, ale nie miałyśmy gdzie go grać. Po wielkich poszukiwaniach, a szukałam wszędzie, znalazłam wreszcie miejsce u państwa Kręglickich. Mąż wybudował i zaadoptował scenę na 120 osób. Ale tam też odbywały się eventy, które często kolidowały z naszymi terminami. I spektakle nam wypadały. Dlatego też postanowiliśmy znaleźć coś stałego, naszego i niezależnego. I stworzyliśmy w forcie Sokolnickiego mały teatr off-owy. Za własne pieniądze i własnymi rękami. Zagraliśmy tam 6 spektakli, i zorganizowaliśmy wiele imprez. I wtedy miasto postanowiło zająć się fortem. Powiadomiono nas, że budynek jest przeznaczony do remontu. Zaczęłam szukać alternatywy.

– Domyślam się, że z pełną determinacją?
– Owszem, jak się uwezmę… Pomysł był prosty, sprawdzony już u Kręglickich. Postanowiliśmy, że teatr będzie działał od piątku do poniedziałku, dając spektakle, a w pozostałe dni odbywają się eventy i inne imprezy przynoszące pieniądze. Czyli klub, teatr i evenciarnia. I zaczęliśmy potworny remont. Z moimi trzema wspólnikami inwestowaliśmy swoje pieniądze i  kredyty. I tak się zaczęło. Mój mąż i inni pracowali 24 godziny na dobę. Nosili sami cegły, budowali to wszystko, co nas dzisiaj tutaj otacza. Zajeździliśmy nasz poprzedni samochód, tak że nikt nie chciał go kupić. To, co się wkrótce stało w Capitolu, przekroczyło jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Sami nie wiedząc stworzyliśmy przeogromną machinę.

– Capitol widać nie tylko w Warszawie, ale w całym kraju.
– To zasługa świetnie działającej sceny impresaryjnej. Zdarza się, że mamy w ciągu jednego dnia 5 spektakli jednocześnie w różnych zakątkach kraju. Bo w Warszawie gramy przez cztery dni, a resztę na wyjazdach. W tej chwili mamy taki repertuar i potencjał, że mogłabym otworzyć drugi teatr i miałyby repertuar po „kokardę”. Staliśmy się poważnym graczem na rynku impresaryjnym. I te cztery nogi, które teraz mamy (teatr, klub, eventy i impresariat) dają nam możliwość robienia produkcji. Bo znikąd nie mamy pomocy finansowej. Ile ja się na pukałam do różnych drzwi, może źle pukałam, ale nie udało mi się uzyskać dotacji. Mamy, niestety, niestabilność umowy i ciągle ją negocjujemy z wynajmującym.

– Czy teatr może być dochodowy?
– Święcie jestem o tym przekonana. Ale to nie są kokosy. Ludzie, którzy nie znają od kulis produkcji teatralnych, nie zdają sobie sprawy, że to nie jest wielki biznes. Nawet aktorzy biorący udział w spektaklach czasami nie zdają sobie sprawy, że zysk jest niewielki. Myślą, że właściciel robi kokosy.

– Jest pani ostrożna w doborze repertuaru?
– Czasami nie mam przekonania do niektórych projektów i zwykle się nie mylę. Potem muszę stawać na głowie, aby go sprzedać, zintensyfikować reklamę, promocję. Ale pomimo tego, że jakiś spektakl nie najlepiej się sprzedawał, oczekiwania finansowe twórców i odtwórców były coraz wyższe. Wtedy zdejmowałam tytuł z afisza i miałam święty spokój. Trzeba być asertywnym i nie kierować się emocjami i sentymentem. Bo kto ma miękkie serce to musi czasami mieć twarde siedzenie. Ale generalnie nie jestem restrykcyjna wobec pracowników i wobec artystów – kolegów. I pewne rzeczy odpuszczam. Nie skończyłam uczelni ekonomicznej, tylko artystyczną, to kładzie się cieniem na moich działaniach. Ekonomia, a widzę to po moich dzieciach, przystaje do fabryk, instytucji i dużych struktur, ale nie do teatru.

Teatr jest organizmem szczególnym. Tu ma się do czynienia z żywą, wrażliwą materią. Ja widzę to zderzenie dwóch światów tu, na miejscu, serwis klubowy i serwis teatralny. To jest przepaść w myśleniu i sposobie wykonywania pracy. I miałam problemy z pracownikami klubu i teatru, którzy byli totalnie zantagonizowani. Wszyscy grozili, że zwolnią się jak tak dalej będzie. I wtedy musiałam wyjechać za granicę z myślą, że jak wrócę, to zastanę już tylko pogorzelisko. I ze zdumieniem po powrocie zastałam inną rzeczywistość. Dotychczasowi antagoniści zaczęli współpracować, dogadywać się, bo zabrakło im tego wora, do którego ładowali swoje troski. Sami doszli do wniosku, że zespołowa praca działa na ich korzyść. A pieniądze motywują. Dziś mają już świadomość, że wszyscy pracują na wszystkich i dla siebie. I że jest to jeden organizm.

– Nie zawsze gracie repertuar ambitny, tylko taki, który gwarantuje sukces.
– Albo taki, który zawęża do minimum ryzyko niepowodzenia. A ja mam ciągle rozdarcie, ambitne czy dochodowe. Ale czasami moja ułańska fantazja bierze górę, jak np. w przypadku „Pornografii” Gombrowicza, uznanej w 2008 r. za najlepszy spektakl sezonu. Przy 80 zł za bilet, niestety, nie bilansował się w ogóle. I tu mam żal do władz. W spektaklu grało 10 gwiazd Teatru Narodowego. To był piękny spektakl – gdy Grażyna Barszczewska mówiła monolog, publiczność zamierała. Napisałam prośbę do miasta o dofinansowanie, żebym mogła sprzedać go na poziomie 45 zł za bilet. Dawałam bonusy dla studentów, nauczycieli, uniwersytetów trzeciego wieku, ale zawsze musiałam dopłacać ok. 3 tys. do każdego spektaklu. I kiedy nie miałam z czego dokładać, to zdjęliśmy go z afisza. I od tej pory liczę wyłącznie na siebie, chociaż czuję się zlekceważona. Cóż – repertuar musi być robiony dla publiczności, bo my z tej publiczności żyjemy. A przez te kilka lat nauczyłam się, jakie są gusta publiczności. Staram się produkować sztuki komediowe na wyższym poziomie.

– Jak teatr radził sobie w ubiegłym roku?
– Rok 2010 był fantastyczny. Odwiedziła nas rekordowa liczba widzów. Kasa fiskalna wskazała ponad 100 tys. widzów. Przy 350 miejscach na widowni i 4 spektaklach tygodniowo. Gdybyśmy dołożyli wjazdówki, to byłoby dwa razy tyle.

– Macie już swoją wierną publiczność.
– Nasz widz jest wymagający. Nie znosi tandety i chałtury. Dlatego wysoko wieszamy poprzeczkę. Nawet jak gramy coś lekkiego, to zawsze z najwyższej półki. Bo jak widz płaci 80 zł za bilet to wie, czego oczekuje i co chce zobaczyć. Nie daje sobie wcisnąć papki. Gdyby się zdarzył gorszy spektakl, to natychmiast widzowie od nas odejdą i trudno ich na nowo pozyskać. Ludzie przychodzą na znanych i dobrych aktorów i na dobre sztuki. Ale teatr jest pewną magią, że do końca też nie wiadomo, co z tego wyjdzie. A jeżeli nie wyjdzie, to nie tylko ja jako producent, ale i aktorzy sobie robią kuku.

Co lubi Anna Gornostaj?

Zegarki – Longines
Wypoczynek – w dżungli: węże, skorpiony, żar z nieba
Kuchnia – azjatycka
Samochód – BMW
Hobby – oprócz teatru; podróże