Roman Karkosik: Należę do osób, które stawiają sobie cele i starają się je osiągnąć

Rozmowa z Romanem Karkosikiem, wybitnym inwestorem

– Pańskie nazwisko od kilku lat pojawia się na listach najbogatszych ludzi świata. Jakie to ma dla pana znaczenie?

– Niewielkie. Należę do osób, które stawiają sobie cele i starają się je osiągnąć. I to daje mi satysfakcję. Rzadko pokazuję się publicznie, nie udzielam się w mediach. W biznesie pozwalam  zarządzać managerom, którym ustalam określone zadania. To, że utrzymuję pewien dystans do bezpośredniego zarządzania, pozwala mi lepiej widzieć całość biznesu i w porę dostrzegać zagrożenia. Twardo stąpam po ziemi, doskonale znam wartość wszystkiego, za co płacę.

– Rozmiary kierowanego przez pana biznesu są imponujące.

– Łączne obroty wynoszą 3 mld zł rocznie, a zatrudnienie 7000 osób. To również wielka odpowiedzialność za firmy i ludzi, którzy w nich zarabiają na utrzymanie. Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że za dużo kupowałem. Stara mądra maksyma głosi: „Kiedy za dużo obejmujesz, za mało ściskasz”. Jeden z kolegów powiedział mi: „Kup sobie rower?”. Zapytałem: „Po co?”. „Żebyś miał co sprzedać”. Rzeczywiście bardzo nie lubię sprzedawać. Myślę podobnie jak amerykańscy inwestorzy, którzy uważają, że ci, którzy na giełdzie nie wykonują nerwowych ruchów, zawsze w końcu wygrywają. To prawda – w skali 40 lat amerykańska giełda wciąż rośnie.

– Przewidział pan ostatni kryzys, ostrzegając w czasie, gdy wszyscy tryskali optymizmem.

– Kiedy stwierdziłem, że czeka nas bessa, rynek przyjął to z niedowierzaniem. Wynikało to z analizy przegrzanej koniunktury. Firmy, których wartość można było określić najwyżej na poziomie ośmioletniego zysku, sprzedawano za równowartość trzydziestokrotności zysku. Co gorsza, analitycy  utwierdzali inwestorów w przekonaniu, że hossa potrwa jeszcze długo.

– Wielu inwestorów stara się naśladować pańskie działania.

– Przestrzegam przed tym, choćby dlatego, że, ci którzy powołując się na mój przykład, czasem kupią akcje określonych firm na szczycie, a potem narzekają, że stracili.

– Panie prezesie…

– Nie jestem prezesem, moja funkcja ogranicza się do członkostwa w radach nadzorach kilku firm. Jak wspomniałem, generalnie nie interesuje mnie zarządzanie operacyjne, po to są zarządy.

– Kryzys spowodował jednak, że na jakiś czas zmienił pan przyzwyczajenia i ruszył z misją ratunkową do swoich przedsiębiorstw. Zapewne po to, żeby osobiście „ścisnąć”.

– Co tu kryć – dało to świetne rezultaty. Przez pół roku wspólnie z zarządami wypracowaliśmy strategie na czas kryzysu . 2009 rok był to dla mnie czas restrukturyzacji i zmasowanej pracy w radach nadzorczych, w których dokonaliśmy wielu zmian. Wiele uwagi poświęciłem sprawie oddłużania firm pod naciskiem nie zawsze racjonalnie zachowujących się banków. Szczególnie przykrą decyzją były cięcia w Hucie Aluminium w Koninie, gdzie związki zawodowe na własna szkodę wywalczyły zbyt wygórowane płace. Gdy wysokie ceny energii uderzyły w produkcję aluminium, połowa załogi straciła pracę. Relatywnie najlepiej poradziła sobie „Alchemia”.

– Rzec można, że sukces tej firmy, doskonale odzwierciedla jej nazwę – wszystko, czego tknęła „Alchemia” zamieniło się w złoto.

– Rzeczywiście, start nie był imponujący – wszystko zaczęło się od zakupu nierentownej garbarni w Brzegu Dolnym. W związku z tym, że przemysł skórzany zabił import z Chin, trzeba było znaleźć nowe pole aktywności. Zdecydowaliśmy się kupić od syndyka upadającą Hutę Batory. Już po pierwszych 8 miesiącach od zakupu czyli do końca 2005 wynik był prawie 40 mln zł, a w kolejnym roku  już ok. 80 mln. Doskonały wynik, zwłaszcza przy cenie zakupu – 105 mln zł. Duża w tym zasługa prezes „Alchemii” Kariny Wściubiak-Hankó, która doskonale poradziła sobie też z kolejnymi akwizycjami. Choć zeszły rok był trudny, „Alchemia” i tak zamknęła go zyskiem. Kolejne lata powinny być znacznie lepsze. W związku z niezbędnymi inwestycjami w dziedzinie energetyki, budową stadionów itp., nasze wysoko wyspecjalizowane huty na pewno nie będą narzekać na brak zamówień.

– Niewiele osób wie o pańskiej niezwykłej zdolności liczenia w pamięci i zapamiętywania cyfr.

– Wiem, że to zabrzmi zaskakująco, ale nie mam kalkulatora. Sam liczę szybciej… Moi współpracownicy świetnie zdają sobie sprawę, że zawsze zapamiętuję dane, które mi przekazują. Czasem żartobliwie ostrzegam ich, żeby mi za dużo nie obiecywali, bo sobie to zakoduję i potem będę męczył pytaniami. Muszę się przyznać, że chociaż jestem w stanie zapamiętać setki liczb, to jednak dotyczy to wyłącznie cyfr istotnych i użytecznych. Nie pamiętam na przykład swojego numeru telefonu komórkowego, bo przecież sam do siebie nie dzwonię.

– Kolejna pańska nietypowa umiejętność dotyczy praktycznych wynalazków.

– Czasem żartuję, że jestem „:Pomysłowym Dobromirem”. Nauczyłem się tego prowadząc biznes w warunkach gospodarki  socjalistycznej, kiedy brakowało wszystkiego. W tamtym okresie, chcąc osiągnąć sukces,  trzeba było pracować od świtu do nocy, dowodząc samemu sobie i otoczeniu, że każdy problem można jakoś rozwiązać. To nie żart, ale jedno z udanych rozwiązań polegało na… przerabianiu rajstop na śruby, Także i dziś, kiedy już trafiam do którejś z fabryk odzywa się we mnie dusza racjonalizatora. Obserwując proces produkcji nierzadko jestem w stanie podpowiedzieć rozwiązania, które potem nieźle sprawdzają się w praktyce.

– Podobno nie ma pan wrogów.

– Staram się unikać konfliktów. Nigdy na nikogo nie nakrzyczałem, choć współpracownicy twierdzą, ze potrafię spokojnie powiedzieć, coś takiego. że „w pięty pójdzie”. Trudno mnie urazić, choć niektóre przykre zdarzenia potrafią we mnie utkwić na długo i głęboko. Sam o sobie mówię, ze wybaczam, ale pamiętam.

– Jaki jest pana wzór managera?

– Najlepszy manager ma duszę przedsiębiorcy. Pracując w cudzej firmie, zachowuje się tak, jakby należała do niego. Zwykle osiąga doskonałe efekty. Jedyny problem polega na tym, że taki człowiek ma wkodowaną potrzebę zarządzania własnym biznesem i prędzej, czy później wizja ta go skusi. Kilkanaście lat temu, człowiek do którego miałem ogromne zaufanie, ukradł technologię i uciekł do konkurenta, który obiecał mu 50 proc. firmy, mieszkanie i BMW. Zanim to zrobił, przez dłuższy czas unikał mnie, nie umiał mi spojrzeć prosto w oczy. Po jakimś czasie spotkaliśmy się przypadkiem. Zapytał: „Na pewno nigdy mi pan nie wybaczy?”. Odpowiedziałem, że zdarzenie to oczywiście mnie zbulwersowało, ale go rozumiem, więc wybaczam.

– Czy korzysta pan z usług headhunterów?

– Rzadko i niechętnie. Najwłaściwsza ścieżka kariery to awans wewnątrz firmy. Od czasu do czasu wiążą się z tym jednak przykre sytuacje. Zdarza się, że ktoś, kto był znakomitym szefem działu, zupełnie nie sprawdza się jako dyrektor. Co zrobić w takiej sytuacji? Zdegradować pracownika to bardzo zły pomysł. Zwykle więc trzeba podjąć decyzję o zwolnieniu, co jest przykre dla pracodawcy. A zwolniony ma poczucie krzywdy. Niełatwo powiedzieć do kogoś, kogo się zna od lat: „ Personalnie cię lubię, ale do biznesu się nie nadajesz”. Jeszcze gorzej wygląda to, gdy headhunter promuje osobę, która ma znakomite wykształcenie, biegle zna kilka języków, ale generalnie zawsze ma pecha. Widziałem już sporo CV managerów, którzy zdobyli doświadczenie w znakomitych firmach, ale zawsze byli zwalniani. Słowem – dobór odpowiednich współpracowników to sprawa niełatwa. Umiejętność wyłonienia odpowiednich kandydatów musi cechować managera stojącego na czele dużej organizacji.

– Pańska kariera biznesowa to sukces za sukcesem.

– Także i mnie zdarzały się wpadki. Znajomi lekarze z Torunia postanowili zainwestować w największą i najbardziej luksusową dyskotekę w mieście. Zrobili dobry biznes plan, zapożyczyli się w 7 bankach, ale zapomnieli, że to interes, który jest nie do upilnowania. Pomimo, że zaangażowałem się z pomocą, to jednak skończyło się plajtą.

– Jest pan wielkim znawcą róż miłośnikiem ogrodów.

– Szczególny stosunek emocjonalny mam do własnego ogrodu, przy pałacu w Kikóle niedaleko Torunia. To niezwykle piękne miejsce. Odwiedzało, je wielu wybitnych artystów, min. Chopin, który pisał o tym w listach. Czasem żartuje, ze  mam najtańszy dom spośród wszystkich moich znajomych i współpracowników. Kompletnie zniszczonego pałacu nikt nie chciał kupić, oferowano go na trzech przetargach. W końcu zapłaciłem 450 tys. złotych.

– Podobno chętnie sam zajmuje się pan ogrodem?

– Nie przepadam za typowymi pracami ogrodniczymi. Zajmuję się planowaniem i nadzorem. Nad 12 ha ogrodu czuwa 14 osób. Projekt sporządził John Brooks – jeden z najbardziej cenionych specjalistów w branży, autor ponad 50 książek o ogrodach. Kiedy przyjechał do mnie po raz pierwszy, stwierdził, że nasz klimat jest bardzo sprzyjający, porównywalny do północnej Francji. Sprawy związane z ogrodem wydały mi się fascynujące, przeczytałem na ten temat mnóstwo książek. Niedawno jeden z dziennikarzy postanowił mnie przeegzaminować ze znajomości odmian róż. Powiem nieskromnie, że poradziłem sobie bez problemu, ponieważ był to bardzo łatwy test. Dużą przyjemność sprawiła mi natomiast opinia Brooksa, który po trzech latach znajomości stwierdził, że możemy  porozmawiać, jak dwaj profesjonaliści.

– Czy udostępnia pan ogród zwiedzającym?

– Chętnie przyjmuję zapowiedziane wcześniej wycieczki szkolne. Zastanawiałem się nad wyznaczeniem określonych dni dla zwiedzających, podobnie jak robią to inni miłośnicy ogrodów z Europy Zachodniej. Musiałbym jednak zmienić swój styl życia i pracy, żeby nie kolidowało to z moimi obowiązkami.

– Jak wygląda pański rozkład dnia?

– Budzę się o 8,30, ale pracę zaczynam o godz. 10. Spędzam w ogrodzie każdą wolną chwilę, to znakomity relaks. Po godz. 10 zaczynają do mnie dzwonić współpracownicy. Muszę, oczywiście, na bieżąco znać sytuację na giełdach.

– W mediach pojawiają się informacje, że zamierza pan częściowo ograniczyć rozmiary biznesu.

– Sam co jakiś czas mówię o potrzebie „skrócenia się” i koncentracji, co pozwala na bardziej efektywne zarządzanie. Ale zgodnie z porzekadłem, że „ciągnie wilka do lasu”, nie potrafię przestać planować kolejnych akwizycji, które wydają mi się szczególnie interesujące.

– Wiele komentarzy wzbudził pański alians z Tadeuszem Rydzykiem w dziedzinie sprzedaży telefonów komórkowych.

– Pomysł, żeby ofertę skierowaną do osób w starszym wieku, prezentować w „Radiu Maryja”,  doskonale zdał egzamin. Udało się dotrzeć do dużej grupy potencjalnych klientów. Konkurencja zdała sobie z tego sprawę po fakcie. Dla mnie jest to działanie czysto biznesowe. Nigdy nie wiązałem się z żadnymi ugrupowaniami politycznymi. Pytany o poglądy zwykle odpowiadam: „Zawsze rządzą nasi, to przecież nasz naród ich wybiera”.

Co lubi Roman Karkosik?

Zegarki – jedyny, jakiego używał jako dziecko, dostał na komunię.

Pióra, długopisy – na co dzień posługuje się niebieskimi cienkopisami, zawsze ma w torbie przynajmniej jeden.

Ubrania – preferuje eleganckie, ciemne garnitury szyte na miarę, ale nie nosi krawata. Mówi: „nie byłem w sklepie odzieżowym od 20 lat”

Wypoczynek – ciepłe miejsca świata, najbardziej lubi plaże nad Oceanem Indyjskim.

Kuchnia – „Od 30 lat codziennie jem drobiowy rosół. Nie wyobrażam sobie też funkcjonowania bez zielonej kawa Jacobs”.

Samochód – Maybach, w którym pracuje podczas podróży. Samolotami lata tylko z konieczności.

Hobby – literatura na temat ogrodów i kwiatów, eseje Jacka Bocheńskiego