Na straży etyki i zasad Hipokratesa

Prof. dr hab. n. med. Paweł Piątkiewicz, wybitny diabetolog, a zarazem prezes Naczelnej Rady Łowieckiej Polskiego Związku Łowieckiego, o swojej pracy w szpitalu na Stadionie Narodowym, karierze zawodowej i zaangażowaniu w sprawy środowiska łowieckiego

Zanim pojawiły się szczepionki, a koronawirus mógł zaatakować każdego, podjął pan odważną decyzję angażując się w pracę szpitala na Stadionie Narodowym.

W grudniu ubiegłego roku zostałem tam koordynatorem klinicznym. Pracowałem do maja, a teraz znów dostałem powołanie na to samo stanowisko. 19 listopada – pojutrze – szpital znów się otwiera. Będziemy prowadzili szkolenia dla lekarzy i personelu pomocniczego. Pierwsi pacjenci z covidem mają zostać przyjęci 25 listopada. Jest to bardzo specyficzna jednostka, ponieważ wbrew temu, co opinia publiczna czasami słyszała, przebywali tam zarówno pacjenci o lżejszym, jak i najcięższym przebiegu choroby. Funkcjonuje tam duży sektor respiratoroterapii. Moje zadanie polega na nadzorze merytorycznym działalności internistycznej, zgodnej z kanonami leczenia covidu. Nie jest to proste, ponieważ pacjenci często wymagają bardzo różnych procedur terapeutycznych.

Z jakim zespołem pan pracuje na stadionie?

Są to głównie młodzi lekarze, często będący jeszcze na stażu lub w trakcie specjalizacji. Jestem pełen podziwu dla nich, ponieważ to bardzo trudna praca. Proszę pamiętać, że w początkowym okresie, kiedy zgłaszaliśmy się na stadion, mieliśmy świadomość, że wirus może zaatakować każdego z nas. Szpitalem zarządza trzech koordynatorów, ja jestem odpowiedzialny za jakość obsługi medycznej. Drugi z koordynatorów nadzoruje dużą grupę anastezjologów obsługujących respiratory, a trzeci to dyrektor administracyjny. Nasze centrum dowodzenia przypomina trochę kontrolę lotów – na monitorach pojawiają się informacje z całej Polski. Kiedy szpital powstawał, pandemiczna fala narastała, koledzy odbierali setki telefonów o kolejnych zachorowaniach. Wąskim gardłem systemu była konieczność badania tomograficznego w szpitalu na Wołoskiej, ponieważ nie dysponowaliśmy własnym urządzeniem. A jest to podstawowe badanie, które pozwala nam zobaczyć, jak wyglądają płuca.

Jak wyglądała praca na stadionie w okresie szczególnego natężenia covidu?

Podjęło tam pracę wielu młodych ludzi, którzy byli wspaniale zmotywowani. Przyjeżdżali z całego kraju. Kiedy pojawiła się największa, trzecia fala, wszyscy byliśmy już zmęczeni. Przypomnę, że szczyt – 35 tys. zachorowań jednego dnia – miał miejsce 1 kwietnia. Niestety, prognozy świadczą o tym, że to jeszcze nie był najwyższy wskaźnik i najgorsze chwile czekają nas w grudniu. Zupełnie inaczej pracowało się początkowo z 70-80 pacjentami, z ponad 300 w późniejszym okresie. Nasza praca na stadionie wygląda następująco: szpital jest podzielony na dwie strefy – zieloną i czerwoną. W pierwszej lekarze pracują przy komputerach. Przed wejściem do strefy czerwonej zakładają szczelne kombinezony, w których pracują jednorazowo przez 3 godziny. Dłużej naprawdę nie da się wytrzymać. Maksymalny czas dyżuru to 12 godzin. W tych trudnych warunkach zebraliśmy mnóstwo danych, które chcemy wykorzystać pod kątem naukowym. Hospitalizowaliśmy łącznie 1900 pacjentów. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego niektórzy z nich, nawet najmłodsi i w doskonałej kondycji fizycznej, nie są w stanie przetrwać ataku wirusa. To jednostka chorobowa, która u podatnych osób rozwija się bardzo szybko i jest wyjątkowo zjadliwa. Uważam, że jest to jakaś hybryda, która w pewnych okolicznościach wymyka się poza granice naszej wiedzy. Myślę, że powolutku nasza cywilizacja poradzi sobie z tą epidemią. Mamy coraz lepsze, skuteczniejsze leki. Co szczególnie ważne, mamy sprawdzone szczepionki. Kolejna fala zakażeń, która nam zagraża, pewnie będzie więc mniej agresywna.

Co myśli pan o antyszczepionkowcach?

Nie rozumiem ludzi, którzy się nie zaszczepili. Tym bardziej, że zwykle są zaszczepieni na inne jednostki chorobowe. Jestem w stanie przyjąć, że mamy 5 proc. przekonanych, ideowych antyszczepionkowców, ale dziś problem dotyczy 50 proc. społeczeństwa. Są gminy, gdzie zaszczepionych jest około 20 proc. Jestem w stanie zrozumieć wspomniane wcześniej 5 proc. – podobnie jak ludzi, którzy nie jedzą mięsa, ryb, nabiału – ale skala 50 proc. jest niepojęta. Dziwi mnie skala tego problemu.

W niektórych krajach wprowadzono częściowy lockdown dla niezaszczepionych. Czy uważa pan, że Polska powinna pójść tą drogą?

Myślę, że tego rodzaju pełny lockdown nie ma sensu, ale powinniśmy wprowadzić ograniczenia np. na imprezach masowych. Niezaszczepiony wybierając się do kina, teatru, czy na koncert niepotrzebnie naraża innych ludzi. Prawdziwy problem stanowi masowa komunikacja. Jak sprawdzić, który z pasażerów jest niezaszczepiony? A w dodatku spotka się to z olbrzymim protestem. Łatwiej by było wprowadzić radykalne środki, gdyby skala problemu sięgała maksymalnie 20 proc. Polaków, ale to przecież prawie połowa naszego społeczeństwa. Największy odsetek niezaszczepionych występuje w woj. lubelskim, podkarpackim i w Małopolsce.

Proszę, cofnijmy się w czasie, by opowiedzieć o pańskiej karierze zawodowej.

Po ukończeniu warszawskiej Akademii Medycznej poszedłem na staż do Szpitala Bródnowskiego, gdzie przepracowałem 20 lat. Przeszedłem wszystkie szczeble kariery zawodowej: byłem młodszym asystentem, potem asystentem, starszym asystentem, adiunktem, docentem, profesorem uczelnianym. Szczególne znaczenie ma dla mnie tytuł profesora belwederskiego, który otrzymałem mając 41 lat. Moja pierwsza specjalizacja dotyczyła chorób wewnętrznych, a druga diabetologii, którą zainspirował mnie mój doktorat, jaki uzyskałem z wyróżnieniem w 2003 roku. Potem była habilitacja dotycząca współwystępowania cukrzycy z nowotworem jelita grubego, które to choroby dotykają wielu diabetyków. Była to praca, która miała bezpośrednie przełożenie na praktykę medyczną. Dzięki niej udało się przeforsować istotną zmianę w systemie badań – pacjentom z cukrzycą typu drugiego wykonuje się kolonoskopię raz na trzy lata, podczas gdy poprzednio robiono to co pięć lat. Niestety, wielu pacjentów w ogóle z tego nie korzysta. Cóż, nasze zalecenia zaleceniami, a pacjenci robią swoje…

Pan nie tylko leczy, ale też wykłada.

Oczywiście, od 2000 roku pracuję na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Prowadzę tam zajęcia z grupami studentów polskich i anglojęzycznych, stażystami, specjalizującymi się lekarzami, doktorantami, itd. Natomiast od 2019 roku również pracuję na Uniwersytecie kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, gdzie ruszył Wydział Medyczny. Początkowo zdecydowałem się na pół etatu. Obecnie już jestem tam na pełnym etacie profesorskim, angażuję się w prace Rady Nauki i oczywiście Rady Wydziału. Najstarsi studenci medycyny są już na trzecim roku, więc w przyszłym roku zaczynają zajęcia kliniczne. A to oznacza, że musimy stworzyć bazę kliniczną.

W jakim stopniu może się pan poświęcić pracy czysto lekarskiej?

Zdecydowałem się zrezygnować ze Szpitala Bródnowskiego, gdzie wcześniej byłem koordynatorem klinicznym Zespołu Oddziałów Chorób Wewnętrznych, Diabetologii i Endokrynologii oraz kierownikiem kliniki WUM. W 2019 roku stworzyłem Centrum Diabetologii Klinicznej w Konstancinie, gdzie obowiązują najwyższe możliwe standardy, pacjenci z cukrzycą mają ciągły monitoring glikemii.

Na czym polega specyfika zarządzania w służbie zdrowia?

Będąc kierownikiem i koordynatorem w szpitalu na Bródnie zarządzałem ponad 100 osobami, z czego lekarze stanowili 25 proc. Przejąłem tę klinikę jako świeżo upieczony docent, ponad połowę zespołu stanowiły osoby starsze ode mnie. Byli wśród nich koledzy, którzy pamiętali mnie jako młodego lekarza z okresu odbywania stażu specjalizacyjnego. Nie było to łatwe, ale dałem sobie radę głównie dlatego, że udało mi się stworzyć sensowny system motywacyjny. Ale to nie wszystko, uważam, że każdy manager musi mieć w życiu cel. Moim celem było uzyskanie tytułu profesora belwederskiego, co dla lekarza stanowi zwieńczenie pracy zarówno zawodowej, jak i naukowej. Były z tym związane działania ważne nie tylko dla mnie. Żeby otrzymać tytuł profesora, trzeba mieć niemałą liczbę swoich specjalizantów, którzy uzyskali stopień doktora. W moim zespole jest również docent, który zrobił u mnie habilitację.

Służba zdrowia to w naszym kraju „dyżurny chłopiec do bicia”.

Dzieje się tak nie bez powodu. Przez wiele lat nawarstwiło się sporo błędów. Za najpoważniejszy uważam przejście na wąskie specjalizacje i zgodę na to, by szpitale zamknęły się na tych najtrudniejszych pacjentów. To wielka bolączka. Wiele szpitali, odmawia przyjęcia pacjentów internistyczno-geriatrycznych, mówiąc np.: my zajmujemy się kardiologią. Właśnie kardiologia kilkanaście lat temu dostała olbrzymi zastrzyk finansowy, a jej procedury zostały wysoko wycenione. Dotychczasowi interniści przerzucili się na inne specjalizacje, a prawdziwa interna została sama sobie… Jako manager musiałem zmierzyć się z tym problemem. Szpitale z konieczności zaczęły zatrudniać personel o nie zawsze najwyższych kwalifikacjach. A to z kolei zaowocowało licznymi skargami i procesami. W związku z tym wiele razy udzielałem wyjaśnień w prokuraturze i sądach. Co z tego, że skargi w większości przypadków były bezzasadne. Zdarza się, że na izbę przyjęć trafia pacjent, który ma rozsiany proces nowotworowy i w ciągu doby umiera, a rodzina skarży szpital. Prokurator prowadzi postępowanie, które ma wyjaśnić, dlaczego pacjent zmarł. Choć sprawa jest ewidentna i nie ma w tym żadnej winy szpitala, to jednak właśnie w taki sposób kształtuje się zły PR.

Wspomniał pan o brakach kadrowych.

To bardzo poważny problem. Specjaliści nierzadko poprzenosili się do ośrodków, które lepiej płaciły. Przyjmuję pacjentów w wielu miejscach – prywatnie, ale też i na fundusz. Tam, gdzie nie trzeba płacić, tworzą się ogromne kolejki. Z konieczności przyjmuję nawet 32 pacjentów w ciągu jednego popołudnia.

Pańskie zaangażowanie w dziedzinie służby zdrowia zostało docenione.

Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale wśród wyróżnień, jakimi mnie uhonorowano, są dwa, które dla mnie bardzo dużo znaczą: Medal Komisji Edukacji Narodowej, za moją pracę akademicką, a także Medal Zasłużony w Służbie Zdrowia.

Panie profesorze, rozmawiamy w siedzibie Naczelnej Rady Łowieckiej, nad stołem wisi skóra łosia, a ściany zdobią poroża. Nie sposób nie zapytać: jak pan znalazł się w tym miejscu?

Często jestem pytany, czy łowiectwo to moje hobby. Tymczasem to, co nazywamy łowiectwem, stanowi synonim ciężkiej pracy na rzecz wspierania bioróżnorodności, ochrony środowiska i zabezpieczania rolników przed różnego rodzaju szkodami. Jesteśmy poddawani ciągłej krytyce, zrzuca się na nas obowiązki wynikające z ustawy o zwalczaniu afrykańskiego pomoru świń. Byłbym więc ostatnim w kraju człowiekiem, który by powiedział, że łowiectwo to moje hobby. Owszem, kiedyś to było moje hobby, ale w tej chwili to ciężka praca, walka, tłumaczenie, wyjaśnianie dziesiątkom ludzi, redaktorom, posłom, senatorom, ludziom ze świata kultury i celebrytom – na czym naprawdę polega łowiectwo. Naprawdę nie jest to już żadna pasja, tylko ciężka praca. Narzucono nam obowiązki sprawozdawczości, sanitarne, epidemiczne. Jeżeli, przykładowo, pozyska pan dzika, musi pan go zabezpieczyć, zabrać w całości, zawieźć go do chłodni, następnie podzielić, pakując różne części do odpowiednich worków. Na tym jednak nie koniec – musi pan zawiadomić weterynarię, wypełnić dziesiątki papierów, potem być w łączności z weterynarią, czy wszystko zostało zrobione…

Jak to się stało, że zainteresował się pan łowiectwem?

Myśliwym był mój śp. dziadek, prof. Wiesław Barwicz, profesor elektroniki na Politechnice Wrocławskiej. Mówiąc o swoim pochodzeniu przytaczał dowcip: „Spotyka się dwóch panów. Jeden pyta: Skąd jesteś? Z Wrocławia. A, ja też ze Lwowa”. Dziadek kiedyś zaproponował mi wspólny wyjazd na polowanie. I tak się to zaczęło. Kiedy osiągnąłem pełnoletność, dziadek zaproponował: bierzemy cię na staż do naszego koła łowieckiego. Mając 18 lat odebrałem stosowne uprawnienia. Poluję już od 30 lat, jako członek Polskiego Związku Łowieckiego. Po jakimś czasie dojrzałem do tego, by założyć koło skupiające ludzi, którzy myślą i działają podobnie, jak ja. Jako prezes tego koła zostałem wybrany na Zjazd Delegatów Okręgu. A tam z kolei wybrano mnie na Zjazd Krajowy. Później otrzymałem propozycję, by zostać członkiem Naczelnej Rady Łowieckiej. Po niecałym roku działalności Naczelna Rada Łowiecka zaproponowała mi funkcję prezesa.

Podobno myśliwi to zgrane i wspierające się środowisko.

Nie zawsze się tak dzieje, w niektórych kołach – jak to w życiu – dochodzi do konfliktów. Nie akceptuję takich działań. Koło łowieckie powinna tworzyć grupa ludzi, która po prostu chce ze sobą współpracować. Nie rozumiem myśliwych, którzy między sobą wojują.

Złośliwi twierdzą, że w naszym kraju zostały dwa relikty sprzed 1989 roku – PZŁ i PZPN.

Zupełnie się z tym nie zgadzam. Polski model łowiectwa, choć atakowany z różnych stron, jest jednym z najlepszych na świecie. Opiera się na 3 filarach, z których zrezygnowały nasze kraje ościenne. Takiego modelu w Europie już nie ma. Pierwszy filar, najważniejszy, oznacza, że zwierzyna jest własnością Skarbu Państwa. W innych krajach funkcjonuje to tak: zwierzyna, która pojawia się na ziemi prywatnego właściciela, jest jego i może zrobić z nią co chce. Drugi filar stanowi zasada, że obwód łowiecki nie może być mniejszy niż 3 tys. ha. Dlaczego? Daje nam to możliwość prowadzenia gospodarki łowieckiej. Wyobraźmy sobie małe obwody po 100-300 ha, na których granicach siedzą myśliwi, polują jak chcą i patrzą na siebie ze złością czekając na zwierzynę. Takie obwody są w Czechach i system ten zupełnie się nie sprawdził. Był u mnie ostatnio czeski łowczy i prosił, byśmy otworzyli im możliwość zapisywania się do PZŁ. Trzeci z filarów określa strukturę organizacyjną: jest tylko jedna organizacja, która skupia i nadzoruje myśliwych i wydaje im zezwolenia. Taki właśnie system znakomicie się sprawdza, choć oczywiście nie brakuje mu przeciwników.

Na czym koncentrują się obecnie działania PZL?

Na walce z afrykańskim pomorem świń i organizacją wypłat odszkodowań dla rolników za szkody spowodowane przez zwierzynę.

Czym dla pana jest polowanie?

Jest to przede wszystkim przyjemność obcowania z naturą, ale też kontakt ze wspaniałymi ludźmi. Dla mnie przyroda stanowi najważniejszy uniwersytet. Można wiele książek przeczytać, ale trzeba pojechać do lasu, żeby zobaczyć, jak to wszystko współgra, zrozumieć harmonię świata. Znam wielu fantastycznych myśliwych, którzy są szlachetnymi ludźmi zaangażowanymi w ochronę przyrody. Wbrew temu, co się mówi, każdy myśliwy jest prawdziwym ekologiem. Nie chcę nikogo obrażać, ale trochę śmieszą mnie obrońcy przyrody, którzy robią show przywiązując się do drzewa lub koparki, przy okazji licząc na wsparcie finansowe. Znamienny jest przykład kanadyjskiego obrońcy grizli. Kręcił o nich filmy, ale chyba za mało o nich wiedział, bo skończyło się tragicznie – niedźwiedź go rozszarpał i zjadł. Najwyższy czas, by skończyć z bambinizacją, polegającą na czułych opowieściach o miłych i niegroźnych zwierzątkach, którym źli ludzie mogą zrobić krzywdę. Drugi problem stanowi humanizacja zwierząt połączona z dehumanizacją człowieka. Pokazuję tu podstawy światopoglądowe, z którymi się nie zgadzam, ponieważ uważam, że trzeba mówić prawdę, a nie to, co w danej chwili jest modne i dobrze widziane. Ludzie na ogół nie wiedzą wiele o świecie zwierząt, więc łatwo wierzą w nieprawdziwe stereotypy. Chcąc nie chcąc zarówno w kręgu medycznym, jak i w łowieckim próbuję – żartobliwie mówiąc – „nieść oświaty kaganek”.

Co lubi prof. Paweł Piątkiewicz?

Hobby – „Piłka nożna. Kiedyś bardzo aktywnie grałem w piłkę, jako student w Warszawskiej Lidze Szóstek. Niestety, miałem kontuzję i musiałem się wycofać z aktywnego uprawiania tej dyscypliny. Od dziecka kibicuję Legii Warszawa, choć w ostatnich tygodniach, ze względu na słabą kondycję drużyny, oglądanie meczy jest dla mnie przykrym doświadczeniem. Denerwuje mnie to w takim stopniu, że po kilku minutach przed telewizorem zabieram psa na spacer.”

Wypoczynek – „Najchętniej spędzam wakacje w Borach Tucholskich. Zimą jeżdżę na nartach w naszych polskich górach.”

Kuchnia – włoska

Restauracja – Chianti na ul. Foksal w Warszawie

Gadgety – „Mam kilkanaście jednostek broni. Strzelam głównie z karabinu Blaser R8 Professional Success. W dziedzinie broni śrutowej cenię starą niemiecką firmę Merkel.”

Zegarki – „Moja ulubiona firma to Rolex.”

Samochód – Audi A8