Wonna I de Jong

Rozmowa z Wonną I de Jong, wybitną inwestorką ze Szwecji

– Na początku muszę wyjaśnić sposób zwracania się do pani, Iwono czy Wonno?
– Od dawna używam imienia Wonna, nie lubiłam nigdy swojego imienia Iwona. Kiedyś byłam Ivette, tak się przedstawiałam znajomym. Dzisiaj definitywnie jestem Wonna… a nazwisko de Jong to taki niderlandzki Kowalski. Noszę je po moim trzecim, holenderskim mężu.

– Przez wiele lat pracowała pani w zaciszu, z dala od mediów, na swój dzisiejszy sukces. Koronowano panią jednego dnia na „królową nieruchomości” w Szwecji, i nagle, jak z rogu obfitości posypały się propozycje wywiadów i występów telewizyjnych?
– Sama jestem zaskoczona tym całym zamieszaniem wokół mojej osoby. Ta wrzawa medialna była spowodowana przede wszystkim moim udziałem w programie „Den hemlige miljonären” (Ukryci milionerzy”). Nie będę udawała skromnej dziewczynki i kłamała, że to w pewien sposób nie łechce mojej kobiecej próżności. Zazwyczaj wchodząc w wielkie interesy, zdobywając coraz większy majątek, gdzieś w podświadomości czai się takie naturalne oczekiwanie na aplauz, jak po dobrym spektaklu teatralnym nagradza się aktorów.

– Czym się pani kierowała decydując się na udział w „Den hemlige milionären” i na tydzień zamieszkania w dość spartańskich warunkach ze 130 zł w kieszeni?
– Otóż, kiedy zaproponowano mi udział w tym programie to pomyślałam sobie, że moja partycypacja może dodać temu programowi innej jakości. A ja zdobędę nowe doświadczenie i zrealizuję misję, w pewnym sensie wsparcia szlachetnej idei wolontariatu. Będę taką wartością dodaną do misji edukacyjnej. Nie szukałam popularności, przedtem bowiem wystąpiłam w innych programach telewizyjnych i radiowych. Nie byłam no name’m. Program osiągnął wielki sukces i ogromną oglądalność. Na koniec programu, ku zdziwieniu jego uczestników, wypisuję czeki na kilkaset tysięcy koron… Sverige är fantastisk (Szwecja jest fantastyczna) – i coś w tym jest. W państwie socjalnym, takim jak Szwecja, robimy wiele rzeczy, także przy otwartej kurtynie, które mobilizują społeczeństwo do myślenia zespołowego. A propos zasiłku, to udało mi się połowę zaoszczędzić z tej niewielkiej sumy.

– Imperium warte miliard koron, czuje się pani kobietą sukcesu?
– Na ten sukces pracowałam wiele lat. Nie wygrałam go na loterii. Z perspektywy tych wszystkich lat pokuszę się o nies­kromne twierdzenie, że jest to sukces wyjątkowy. W ostatnich latach zgromadziłam majątek warty ok. miliarda koron szwedzkich (430 mln złotych). Na tę wartość składa się 850 mieszkań, 100 lokali użytkowych oraz mój dom w Djursholm i zamek Yxtaholm. Może to i konsekwencja tego, że jak większość moich przyjaciół uważa, nie należę do osób tuzinkowych. Kiedy inni wydawali pieniądze, ja oszczędzałam. Kiedy dookoła bawiono się, ja ciężko pracowałam. Wielkie pieniądze potrzebują koncentracji i spokoju. Dopiero przy anonsowaniu reality show, w którym wzięłam udział w szwedzkiej telewizji, informacja poszła w świat, że oto istnieje taka Wonna I de Jong, która urodziła się w Polsce. Zainteresowanie moją osobą przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Poczułam się w pewnym sensie celebrytką. Codziennie otrzymuję zaproszenia na eventy i coraz to nowe oferty instytucji finansowych. Po 1. lutego, kiedy wyemitowano program w szwedzkiej telewizji Kanal 5, zatkały się totalnie moje skrzynki e-mailowe i Facebooka.

– A wszystko zaczęło się kilkadziesiąt lat temu w mazowieckim Przasnyszu? Czy to prawda, że handlowała pani pietruszką na przasnyskim rynku? Z mediów szwedzkich jawi nam się Iwonka Koziatek – „dziewczynka z zapałkami” z baśni Andersena?
– Dziennikarze wprowadzają czytelników w błąd niewłaściwie interpretując moje wypowiedzi. W Przasnyszu mieszkałam w ogromnym domu, a moi rodzice nie byli biedni. Odwrotnie. Gdzieś wspomniałam w wywiadzie dla szwedzkich mediów, że jako sześciolatka zanosiłam pietruszkę i szczypiorek dla pani Szarmach, właścicielki sklepu. Tak, bo mieliśmy duży ogród i spory warzywniak. To takie dziecinna chęć dorobienia do kieszonkowego. To tak jakby – a w tych czasach było to nagminne – o milionach dzieciaków w Polsce pisało się, że żyły z handlu butelkami, co dzisiaj odczytywane jest za postawę obywatelską i ekologiczną. Ale ja nie musiałam tego robić. Jeżeli to by napisano w odpowiednim kontekście, to inaczej też by brzmiało w mediach. A tak wykrzywia to w pewien sposób mój wizerunek.

– Była pani ponoć najlepszą uczennicą w przasnyskiej podstawówce i liceum?
– Zawsze miałam świadectwa z czerwonym paskiem. Miałam szczęście do znakomitych pedagogów zarówno w szkole podstawowej, jak i liceum im. KEN. Ale jak powracam pamięcią do lat szkolnych, to miewam także i mieszane uczucia. Żałuję, że nikt nie docenił wówczas moich przeróżnych talentów. Miałam żyłkę społecznikowską, moi rówieśnicy często to wykorzystywali i prosili mnie o napisanie pracy domowej. A ja pisałam. Występowałam na akademiach i moja polonistka zawsze powtarzała – Koziatkówna, ty powinnaś zostać aktorką. Ale nie było na to zgody w domu rodzinnym. Rodzice widzieli mnie na prawie albo na handlu zagranicznym. Już będąc w Szwecji wybrałam trzeci wariant – medycynę na Akademii Karolińskiej, gdzie spędziłam trzy lata. Potem studiowałam prawo, aby w końcu bez reszty poś­więcić się biznesowi.

– Na swojej wizytówce umieściła pani znamienne słowa: „If you can dream it, you can do it”. Co ma oznaczać ten przekaz?
– Jeżeli o czymś marzysz, to możesz to zrealizować. W moim przypadku to nie banał. Jako kilkulatka zafascynowana byłam zagranicą, kolorowym światem i dobrobytem zachodnim, który w porównaniu z szarą rzeczywistością polską, a co dopiero przasnyską, tam był – tak się wydawało – na wyciągnięcie ręki. Wtedy kolekcjonowało się wszystko, co symbolizowało ten lepszy świat. Ja miałam to szczęście, że moja starsza siostra wyszła za mąż za Niemca, który przysyłał jej katalogi z meblami, ubraniami etc. Kiedyś w jednym z takich folderów zobaczyłam przepiękne zdjęcie pałacu, pod którym dostojnie stał Rolls-Royce z dżentelmenem w cylindrze i laską. Wtedy w dziecięcych marzeniach pojawiła się myśl, że może i mnie uda się zaistnieć w takim świecie dobrobytu. Kiedy swoim rówieśnikom mówiłam o swoich marzeniach, kim chcę być i co zamierzam osiągnąć, śmiali się w niebogłosy przez wiele lat. Ciekawe, czy dzisiaj – bez obrazy – ciągle się śmieją z tych moich ówczesnych marzeń?

– Nie sposób w kontekście innych powielanych przez media informacji zapytać, jak to było z tym szmuglem złota z dawnego ZSRR?
– Jako trzynastolatka pojechałam na wycieczkę szkolną do ZSRR z TPPR (Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej), którego byłam szefem koła w podstawówce. Wystroiłam się na ten wyjazd, zabierając najlepsze ubrania. Ale nie pojechałam tam z myślą o zarabianiu pieniędzy. Ten tzw. handel został spowodowany sytuacją na miejscu. Wielu Polaków w moim wieku pamięta dobrze te czasy i tzw. wycieczki do krajów wtedy zwanych demoludami. W tej ówczesnej szarzyźnie i mizerii radzieckiej wszystko, co było zagraniczne, było lepsze od rodzimego. Po prostu, proszono mnie o sprzedaż ciuchów, w których tam byłam i tak zrobiłam. Sprzedałam prawie wszystko. Wróciłam do kraju w dresie sportowym z widocznym na plecach rosyjskim napisem – Judo. Jak sprzedałam te rzeczy, to kupiłam złote obrączki i okazało się, że jest to opłacalne. Później takie obrączki sprzedawało się w komisie z wielokrotnym zyskiem. Ale cieszę się, że mogłam zobaczyć cały ZSRR, od Leningradu po Kazachstan. Przejechałam ZSRR 13 razy, samolotami, statkami, pociągami. Ale to też było wyzwanie, trzeba było wiedzieć, gdzie upłynnić towar, gdzie kupić złoto, aby nie być namierzonym. To taki bagaż doświadczeń, który zapewne zaowocował później w normalnym biznesie. Zgadzam się, że na potrzeby mediów wykorzystuje się takie historie, aby dodać pikanterii mojej biografii, uzasadnić źródła i genezę mojego dzisiejszego sukcesu.

– Wspomina pani często, że to „imperium” to rezultat wielu wyrzeczeń. Pamięta pani zakup pierwszej nieruchomości?
– Pierwszy raz pamięta się na zawsze. Nieruchomości zawsze kojarzyłam z czymś pewnym, „real estate”, to przecież coś, co istnieje naprawdę, to przeciwieństwo dzisiejszej rzeczywistości wirtualnej. Coś, co zawsze będzie miało swoją wartość. Do Szwecji przybyłam z Polski w 1979 r. Zamieszkałam w emigranckiej dzielnicy Sztokholmu – Rinkeby. Gdy urodził się mój syn, chciałam stamtąd się wyprowadzić do jakiejś bardziej nobliwej dzielnicy. Postanowiłam poszukać tzw. domku szeregowego, w Polsce bardziej znanego pod pojęciem bliźniak. Po jakimś czasie udało mi się kupić domek za 78 tys. koron. Nie było to jakieś miejsce premium, ale lepsze od Rinkeby. Przeprowadziłam remont i po niespełna dwóch latach sprzedałam tę nieruchomość za 430 tys. koron. Wtedy też mój kapitał przekroczył magiczną cyfrę miliona koron. Stałam się jeszcze bardziej wiarygodna dla banków, które odtąd stały się sojusznikami moich projektów. A branża nieruchomości jest bardzo kapitałochłonna. Nabrałam wtedy przekonania, że to jest mój segment rynku, w tym będę się realizować. Tym bardziej że ceny rosły jak szalone.

– Ale nie spoczęła pani na laurach i robiła pani też inne interesy?
– Widzi pan sam, ile mam energii. Czy ja mogłabym usiąść i nic nie robić? Łatwiej by było powiedzieć, czego nie robiłam. Miałam w tym czasie własne sklepy, handlowałam wszystkim, czym się dało. Kiedy byłam hostessą na targach medycznych w Sztokholmie na początku lat 80., poznałam ludzi związanych z sektorem medycznym, co dało mi możliwość handlu np. strzykawkami. Moje gromadzenie kapitału odbywało się wielotorowo i w różnych branżach. Potem przez wiele lat handlowałam, praktycznie z całym światem, dywanami, kasetami, kosmetykami. Mam jeszcze jedną zasadę, ja kupuję nieruchomości, ale nie sprzedaję. Mam swoistą świadomość posiadania i przywiązuję się do moich własności. To też uchroniło mnie przed skutkami kryzysu ostatnich lat.

– Czy miała pani już wcześniej przygodę z mediami?
– W 1999 roku wybierałam się do USA, gdzie miałam rozpocząć pracę w mediach, mieliśmy produkować programy telewizyjne, ale sytuacja zdrowotna mojego syna przekreśliła te plany. Syn mój bardzo ciężko zachorował i musieliśmy wrócić do Holandii. Mieszkaliśmy przez jakiś czas w USA i w Holandii. Po jakimś czasie zdecydowaliśmy się na powrót do Szwecji z uwagi na to, iż Szwecja jest najbardziej stabilna, pewna i przewidywalna. Wtedy zrozumiałam, że z uwagi na to, że mój syn jest ciężko chory, muszę budować coś, co przetrwa mnie, a dla potomnych pozostanie wielki majątek.

– Posiada pani intuicję do robienia pieniędzy. Jaki jest pani przepis na sukces?
– Jestem bardzo pracowitą osobą. A więc, po pierwsze, praca. Dalej zarządzanie: umiejętne i konsekwentne zarządzanie. No i trzeba mieć zapewne jakiś talent, co z kolei przekłada się na wiele funkcji w zarządzaniu. Nie potrzebuję wiele snu. Sypiam po kilka godzin i to mi wystarcza. Lubię mieć kontrolę nad wszystkim i całym moim interesem. Dlatego też nie zamierzam udać się na giełdę z moim przedsiębiorstwem. Dość szybko się uczę, dzięki fenomenalnej pamięci. Kiedy rozstrzygam oferty, np. budowlane, wcześniej przygotowuję się merytorycznie do zadawania fachowych pytań, bardzo szczegółowych i profesjonalnych, tak że kontrahentom najczęściej oczy otwierają się ze zdziwienia, że kobieta może wiedzieć, o czym mówi. Jestem dociekliwa i ciekawska. Mam pełną kontrolę nad wydatkami, co stanowi dla mnie ważny element zarządzania. Ale intuicja jest ważna, czasami ignoruję analizy i prognozy rynkowe i dobrze na tym wychodzę. Pamiętam, kiedy robiłam biznesy z fondami banków szwajcarskich i postanowiłam jednego dnia wycofać wszystkie środki z ich kont. Spotkało się to z dużym zdziwieniem: po co to robisz, przecież te pieniądze zarabiają… Teraz kupuję nieruchomości – twardo powiedziałam. To były bardzo dobre pieniądze, ale miesiąc potem zaczęło wszystko lecieć w dół. Po trzech miesiącach dzwoni do mnie bankier ze Szwajcarii i pyta: Wonna, skąd ty wiedziałaś, że to nastąpi? A ja naprawdę nie wiedziałam, tylko poczułam, że jest czas się wycofać, taka kobieca intuicja.

– Sama o sobie pani mówi, że jest, selfmade, co oznacza, że sama się pani wykreowała jako businsesswomen?
– Aby efektywnie działać w czymkolwiek, już na początku stworzyć trzeba pewien system i struktury. Trzeba wiedzieć, co się chce uzyskać, postawić sobie cel. Trzeba mieć też klarowny biznesplan. Następnie konsekwentnie go realizować i mieć odrobinę szczęścia, któremu stale należy pomagać. Na początku sama się wszystkim zajmowałam. Nie korzystałam z porad konsultantów ani adwokatów. I do tego momentu, na starcie, selfmade businesswoman to określenie odpowiada mojej rzeczywistości. A był to moment najważniejszy. Szybko się rozwijałam w biznesie. Dzisiaj z dumą mogę stwierdzić, że cały majątek zdobyłam pracą i nie muszę być nikomu wdzięczna za swój sukces finansowy. To bardzo komfortowa sytuacja. A nie zawsze było łatwo, zwłaszcza w instytucjach i urzędach, u których dało się wyczuć pewną nieufność,  może jako do cudzoziemki i… atrakcyjnej kobiety. Jako że zawsze byłam sfokusowana na pracę, na karierę finansową, nie rozmieniałam się na drobne. To, co sobie zaplanuję – wykonuję, niektórzy przewrotnie mówią o mnie czarownica.

– To już się zaczynam bać… Może i coś w tym jest, bo spoglądając pani w oczy, odnoszę wrażenie, że to raczej czar osobisty niż zdolności – przepraszam za wyrażenie – wiedźmy…
– Czar osobisty jest w pewien sposób funkcją pomocną w efektywności biznesu. Nie do końca lubimy się spotykać w interesach z ludźmi niemiłymi, zamkniętymi, z posępnymi minami. Interes jest, co prawda, w pewnym sensie wojną, ale lepiej zamiast tzw. Killer insinct warto mieć coś, co ma każda kobieta, no powiedzmy prawie każda, czar osobisty, swego rodzaju niegroźną kokieterię, która jest wpisana w kobiecy charakter i genotyp.

– Podczas występów w programach polskich telewizji można było zauważyć duży talent medialny. Czy następne programy w telewizji szwedzkiej to krok w stronę kolejnej kariery, tym razem w show- biznesie?
– Moje zainteresowania sztuką, teatrem i filmem wywodzą się jeszcze z mojego okresu polskiego. Już jako dziecko nie bałam się sceny i wystąpień publicznych. Uwielbiałam widownię, miałam taki naturalny dar do prowadzenia akademii, konferansjerki, ba, nawet z sukcesami brałam udział w konkursach krasomówczych. Z perspektywy czasu widzę, że takie umiejętności mogą być i są bardzo przydatne w interesach. Trzeba posiadać to coś, siłę przebicia, swego rodzaju pewność siebie, co się przekłada na zdolności negocjacyjne, powiem trochę kolokwialnie, wygadanie, ale i umiejętność argumentowania, stawiania akcentów, robienia pauzy tam, gdzie potrzeba. A co do kariery w branży filmowej, to mam dość ambitne plany w tej dziedzinie.

– Zdradzi nam je pani?
– Mieszkałam jakiś czas w Ameryce. Mam tam wielu przyjaciół także w branży filmowej. Ostatnio, na początku stycznia, byłam zaproszona na premierę bardzo ciekawego obrazu „Violent Blue”. Do Hollywood pojechałam już ze swoimi własnymi pomysłami na film, a może na filmy. Tam są znakomici fachowcy i po wstępnych rozmowach, prezentacji kosztorysów, zdecydowałam się, że wejdę w ten biznes. O szczegółach jeszcze nie mogę rozmawiać, ale będzie to zapewne film, który odbije się szerokim echem w mediach. Mam sporo projektów w głowie, które powoli realizuję i myś­lę w tej chwili o produkcjach hollywoodzkich, bo film zawsze mnie interesował i fascynował. Chciałabym zacząć od produkcji średniobudżetowej. Na początku stawiam na kino edukacyjne, wstrząsowe, które ma uświadomić widzom oraz światu, ile złych rzeczy dzieje się wokół nas. Bo szok od czasu do czasu jest jak katharsis – oczyszczający.

– Czy kobiecie tak atrakcyjnej jak pani, uroda pomaga w biznesie?
– W programie DDTVN dziennikarka zapytała mnie na wstępie, czy jestem taką Alexis w biznesie. Szybko zripostowałam, że wolę być porównywana do Elisabeth Taylor. Moja uroda była zawsze dla mnie ogromną przeszkodą. Nie miałam żadnych korzyści z tego, że uznawano mnie za atrakcyjną. Odwrotnie. Wiem, że kobiety robią różne interesy, czasami wykorzystując swoją atrakcyjność. Nie znajdzie pan żadnego człowieka na świecie, który powie, że ja zrobiłam interes przechodząc przez łóżko. Czasami wręcz odwrotnie, jestem uważana za heterę. Zdarzało się, że mężczyźni zakochiwali się we mnie w bardzo głupi sposób. A dla mnie to była przeszkoda w biznesach. Nikt nigdy nie chciał uwierzyć, że tego nie rozumiem i nie chcę wykorzystać, wręcz odwrotnie, uważano że jestem cwana i mogę sprzedać cały świat. Mogę stwierdzić, że jakby tej urody było może mniej, to byłabym jeszcze bardziej szczęśliwa w biznesie. Zdarzało się, że stawiano warunki: coś za coś, ale nie podejmowałam nawet rozmów na ten temat, odwracałam się i odchodziłam.

Kiedyś robiłam bardzo dobre interesy ze Szwedem, który pracował w firmie Skanska. Po półtora roku współpracy zaprosił mnie na party do swojego domu. I przedstawił mnie z błyskiem w oku swojej żonie, jako partnerce biznesowej. Acha – powiada ta pani, spoglądając na mnie z góry na dół – to ja sobie wyobrażam, jakie ty interesy możesz robić… Odwróciła się na pięcie i odeszła. Po kilku miesiącach byliśmy zmuszeni zakończyć wspólne interesy. A nic mnie nie łączyło z człowiekiem, tylko biznes. Bardzo często pokutuje stereotyp, że ładne kobiety w biznesie wiele załatwiają seksem, albo zostają żonami znanych biznesmenów, co też gdzieś uważane jest za naganne. Nie bierze się pod uwagę faktu coraz lepszego wykształcenia, predyspozycji i dążenia do celu oraz konsekwencji, jaką ma nasza płeć. To jest krzywdzące. Takie myślenie i taka mentalność.

– Zauważyłem, tutaj w Warszawie, że ma pani łatwość nawiązywania kontaktów i to bez względu na miejsce i okoliczności.
– Zawsze byłam otwarta na ludzi. Ale ta umiejętność pozwala też poznawać właściwych ludzi. Mam umiejętność otwierania każdych drzwi, nawet tych zamkniętych na trzy spusty. Ich otwarcie powoduje pojawianie się wielu nowych możliwości i ułatwianie sobie robienia interesów. Byłam bardzo wzruszona, gdy w jednej z galerii handlowych w Warszawie podchodziły do mnie dziewczynki prosząc o autograf, czy też w innych miejscach fotografowano się ze mną.

– Dlaczego nasza placówka dyplomatyczna w Szwecji nie starała się pani wypromować wcześniej?
– Z przykrością muszę stwierdzić, że ambasada polska nigdy nie reagowała na mój sukces, pomimo że odnotowany został w największych szwedzkich tytułach biznesowych. „Dagens Industri” poświęcił mi dwie strony ze zdjęciami, czego nie można było przeoczyć. Też bez echa w polskich mediach i ambasadzie przeszedł fakt zakupu zamku, chociaż dudniło o tym w całej prasie szwedzkiej, bo zakupu dokonałam od Naeringsliv. Z pewnością byłoby mi miło, gdyby ambasada kraju, z którego pochodzę doceniała moje osiągnięcia. Przecież to pośrednio też promocja Polski. Ja jak tylko mogę promuję nasz kraj i aktywnie wspomagam. Cztery lata temu na balu dobroczynnym dałam dużą kwotę dla niepełnosprawnych sportowców w Polsce i nawet mi za to nie podziękowano. I jest mi z tego powodu przykro, że nie zostało to zauważone i docenione w moim własnym kraju. I dlatego cieszę się, że teraz zwykli ludzie okazują mi sympatię i doceniają moje osiągnięcia.

– Pokazała pani, że można osiągnąć sukces w Szwecji, i to jako cudzoziemka…
– Jest wielu ludzi sukcesu w Szwecji. Może nie aż tyle osób ma takie pieniądze jak ja, ale pomiędzy wielkimi karierami są też te średnie, mniej spektakularne. Szwecja jest krajem poukładanym, przewidywalnym, pozbawionym korupcji. Docenia i ceni się kobiety w biznesie, które już dawno osiąg­nęły realne równouprawnienie, powtarzam realne, a nie takie na papierze. Po sukcesie ekonomicznym przyszedł czas na inne dziedziny, w których chciałabym się realizować. I dlatego też zakupiłam przepiękny zamek Yxtaholm, sto hektarów lasu, jezioro, w którym zamierzam teraz otworzyć szkołę dla młodych zdolnych artystów z całego świata. Oprócz tego w tym magicznym miejscu będzie restauracja, której menu oparte zostanie wyłącznie o lokalne produkty ekologiczne oraz największe i najbardziej ekskluzywne w tej okolicy centrum konferencyjno-szkoleniowe. Myślimy także o specjalnych eventach i niezapomnianych przyjęciach weselnych.

– Na początku lutego zaczęła pani poważnie myśleć o własnej linii designerskiej „Wonna de Jong”.
– Uświadomiono mi, że kostiumy, które noszę, są bardzo oryginalne i eleganckie. W większości pochodzą spod igły chińskiego designera Galo. Spotkały się z wielkim zainteresowaniem kobiet w przedziale wiekowym 40-60. Na wybiegach królują młode dziewczyny, wychudzone, z którymi moje pokolenie nie do końca się identyfikuje. Czasami też wzornictwo, krój i fason tych ubrań nie nadaje się do codziennego użytku, zwłaszcza dla 50- i 60-latek. Dlatego jest to odpowiedź na zapotrzebowanie rynku modowego. I nowe wyzwanie.

– Powstaje książka o pani, swoista autobiografia. Czy zamierza w niej pani odsłonić wiele tajemnic swojego życia?
– Zarówno na mojego e-maila, jak i na Facebook przychodzi codziennie kilkaset zapytań, kiedy ukaże się książka o mnie. Ona powstaje. Myślę, że jeszcze przed wakacjami trafi do księgarń w Polsce i Szwecji, następnie do innych krajów. Będzie zawierała wiele prywatnych faktów z mojego życia, ale przede wszystkim będzie to swoiste vademecum biznesu, jak ja doszłam do tego, co dzisiaj nazywa się potocznie imperium Wonny de Jong. Mam nadzieję, że zostanie odebrana jako interesująca i pouczająca lektura.

– Czy miliarderzy miewają jeszcze marzenia?
– Chciałabym zrzucić parę kilogramów, które mi ostatnio przybyły. Taka zmiana sylwetki była związana z uczestnictwem w programie „Ukryty milioner”. Trochę się poczułam jak Robert de Niro, który przytył bardzo dużo na potrzeby wizerunku filmowego, a później wrócił do swojej młodzieńczej wagi. Dlatego mnie się też to uda, bo jest to dla mnie dyskomfort. I szukam ciągle prawdziwej miłości…

Co lubi Wonna I de Jong?

Zegarki – wyłącznie marki Rolex
Pióra – „W kolekcji posiadam wiele piór Montblanc”
Ubrania – nie przywiązuje wagi do marek. Uwielbia chińskiego designera Galo. Najczęściej swoje kreacje kupuje w kilkanaście minut, idąc jak burza przez sklep
Wypoczynek – podróże po całym świecie, a ostatnio chętnie spędza wolny czas w Yxtaholm, swoim zamku położonym 100 km od Sztokholmu
Kuchnia – lobstery i mięsa wszelkiego rodzaju
Restauracja – w Warszawie Kompania Piwna
Samochód – duże Mercedesy
Hobby – zbieranie antyków