W magazynie – Inne spojrzenie na socrealizm

Edmund Burke, Wejście Armii Czerwonej do zburzonej Warszawy

Maria Kluza Wollenberg, wybitna malarka nazywana ostatnią kolorystką, w rozmowie z Piotrem Cegłowskim – Redaktorem Naczelnym MANAGER-Report wspomina artystów, z którymi miała kontakt od dzieciństwa – zarówno podziwianych do dziś, jak i niesłusznie zapomnianych

Chciałbym namówić panią na cykl rozmów o twórcach, o których dziś pisze się z perspektywy historycznej, a pani miała okazję poznać ich osobiście.

Niewielka w tym moja zasługa, pochodzę z rodziny artystycznej, która miała szerokie kontakty towarzyskie. Mój ojciec Piotr Wollenberg studiował malarstwo przed wojną w pracowni Tadeusza Pruszkowskiego, ale rozkwit jego twórczości przypada na lata powojenne. To właśnie dzięki niemu poznałam wielu wybitnych artystów kojarzonych z Komitetem Paryskim i ich uczniów i następców. Z wczesnego dzieciństwa zapamiętałam piękną, pełną obrazów willę w Kazimierzu należącą do Antoniego Michalaka.

Dodajmy, twórcy wpisującego się w modny dziś styl art deco, którego „Eksodus” został wylicytowany za 210 tys. zł, a jeszcze do niedawna jego prace można było kupić za 20 tys. zł.

Był znakomitym portrecistą, jego „Portret żony” można znaleźć w Muzeum Narodowym. Ale malował też wiele scen sakralnych, przede wszystkim dla odnawianych wrocławskich kościołów.

W tym samym czasie, począwszy od 1949 roku, artyści, którzy nie chcieli porzucić sztuki, musieli jakoś wpisać się w obowiązujący kanon socrealistyczny. Dla niektórych sprzeciw wobec narzuconej konwencji miał straszne reperkusje – Władysław Strzemiński zapłacił życiem.

Nie jest to sprawa prosta i jednoznaczna. Nie zapominajmy, że największy twórca tamtej epoki – Andrzej Wróblewski – pomimo ideologicznej klatki umiał być sobą. Gdyby nie zmarł tragicznie w młodym wieku zapewne ewoluowałby jak Picasso… Inni twórcy w tym czasie po prostu starali się jakoś przetrwać. Ojciec postanowił wysłać obraz ukazujący jego wizję szpitalnej operacji na jeden z ówczesnych salonów ZPAP. Praca została odrzucona. Zdziwiona matka zadała mu pytanie: „Jak to nazwałeś?” – „No, operacja” – „Niczego nie rozumiesz. Powinieneś dać nazwę – Operacja w szpitalu wiejskim”. Zdroworozsądkowa reakcja matki przyniosła niespodziewane efekty. Obraz kupiło Muzeum Narodowe, a potem jeździł na wystawy do kolejnych krajów socjalistycznych jako przykład polskiego malarstwa współczesnego. Podobnie w tamtym okresie zachowywał się wybitny kapista Eugeniusz Eibisch, który z konieczności namalował jakieś zebranie, zapewne z nazwy partyjne, co podkreślał wspaniały czerwony kolor.

Nosiło to chyba wówczas nazwę: podpierania się tematem.

Trudno w to dziś uwierzyć, ale robiła to wówczas nawet Erna Rosenstein.

Na marginesie – jej rekord aukcyjny to 420 tys. zł, przy przeciętnej cenie obrazu na poziomie kilkudziesięciu tysięcy złotych. Wróćmy jednak do tytułów obrazów dopasowanych do oczekiwań władz.

Powinniśmy spojrzeć na czas socrealizmu bez ideologicznego zacietrzewienia. Znakomici artyści we wszystkich, nawet tak okropnych czasach jak pierwsza połowa lat 50., tworzyli świetne dzieła. Malując grupę ludzi – zwykłą scenę rodzajową – dbali o dobór koloru, światło. A to, że na koniec dodawali oczekiwany przez władzę tytuł np. „Robotnicy po pracy”, to już inna sprawa. Prawdziwą klasę wielu artystów pokazało już po przełomie październikowym, czego przykład stanowi odejście od socrealizmu, a potem światowa kariera Wojciecha Fangora.

I w tym przypadku warto zilustrować rekordem aukcyjnym pozycję tego artysty na rynku – 7 mln zł. Trudno kupić obraz tego malarza za kwotę mniejszą niż kilkaset tysięcy złotych. Nie wszyscy godni uwagi twórcy z tamtych czasów zostali docenieni przez rynek, jak wspomniani wyżej malarze. Zapewne niektórzy z nich czekają na powtórne odkrycie.

W tym kontekście warto wspomnieć o wybitnym koloryście Zenonie Kononowiczu. Bywałam razem z ojcem w jego pracowni u podnóża góry Trzech Krzyży w Kazimierzu. Przez pewien czas był aktywnym działaczem związkowym, ale zrezygnował z tego na rzecz malarstwa. Pamiętam, że jego pracownią był niewielki skromny pokój z kilkoma płótnami opartymi o ścianę. Mało który znany mi artysta tak jak on czuł kolor. Aż trudno wierzyć, że galeryści nie sięgnęli jak dotąd do twórczości Edmunda Burkego. I w jego przypadku mamy do czynienia z doskonałym rozumieniem koloru. Z obrazem tego artysty wiąże się zabawna anegdota.

Proszę ją opowiedzieć.

Na zamówienie Muzeum Niepodległości namalowałam portret młodego Józefa Piłsudskiego. Jak wiadomo, bardzo nie lubię sprzedawać moich prac, ale w tym przypadku zaproponowano mi zamianę. Z leżących w magazynie prac wybrałam obraz Burkego pokazujący wejście armii sowieckiej do zburzonej Warszawy. Pomijając kwestię tematyki jest to znakomita praca, dla osoby, która nic nie wie o historii po prostu świetny przykład malarstwa połowy XX wieku. I to chyba najlepsza pointa, jeśli chodzi o współczesną oceną polskiego socrealizmu.