W magazynie – Co Pan Profesor radzi?

Właśnie teraz, w pierwszych dwóch tygodniach listopada, w szkockim Glasgow trwa 26. już z rzędu – chociaż opóźniony o rok z powodu pandemii – światowy szczyt klimatyczny. Uczestniczą w nim przedstawiciele państw-stron globalnej konwencji w sprawie spowolnienia zmian klimatu

 Felieton Andrzeja Nierychło

Można przewidywać, że szczyt ten zostanie – i to po raz kolejny – zdominowany przez spór krajów dążących do szybkich zmian w sposobach pozyskiwania energii z tymi, które wolałyby ten proces spowolnić, bo tak bardzo uzależnione są od tradycyjnych kopalin. To przedziwna i z pozoru egzotyczna koalicja. Należą do niej Chiny i Indie, ale także Arabia Saudyjska i Australia, ta ostatnia na co dzień mocno skonfliktowana z Chinami.

Chociaż więc z kolejnych raportów naukowych wynika pilna potrzeba, wręcz konieczność natychmiastowego ograniczenia emisji ciepła do atmosfery ziemskiej, to przekucie teorii w praktykę napotyka gigantyczne przeszkody. Nikt wprost nie kwestionuje zaleceń nauki, ale… nie da się. Skąd my to znamy?

Powyższy przykład pokazuje trudności, jakie napotyka przełożenie dokonań nauki na język praktyki, tu akurat w skali globalnej. Ten sam problem istnieje także na wszystkich innych poziomach: wielkich firm, a także średniego i małego biznesu. Dodać można, że nie jest nowy. Przeciwnie, występował chyba od zawsze, tyle że przez wieki nie był ani uświadomiony, ani nazwany.

Gospodarka zawsze i wszędzie poszukuje lepszych produktów i sprawniejszych rozwiązań organizacyjnych. Motywy są wielorakie, chociaż oczywiste. Na pierwszym miejscu stoi chęć zwiększania zysku z działalności – choć nie bez znaczenia pozostaje też dążenie do szeroko rozumianego rozwoju – której hołdują co światlejsze jednostki w akcjonariatach i grupach zarządzających.

Nauka częściej odpowiada na takie zapotrzebowania, ale bywa też, że to ona nadaje ton i wyznacza trajektorie rozwojowe. Co ciekawe, tak bywało zwłaszcza przy najgrubszych, strategicznych wyzwaniach. Przykładem może być energia atomowa, którą naukowcy wpierw wyzwolili dla potrzeb wojennych, by następnie stworzyć na takiej bazie całą nową dziedzinę gospodarczą.

Takie przypadki zdarzają się jednak raz na kilkadziesiąt lat. Codzienność to mozolne nawiązywanie kontaktów, dziesiątki, setki i tysiące prób, wiele rozczarowań i księgowanie strat, a pomiędzy tym pomyślne rezultaty i sukcesy w postaci udanych produktów czy nowych rozwiązań technologicznych.

W cokolwiek uprzywilejowanej sytuacji są firmy największe, które stać na stworzenie własnej bazy badawczej i rozwojowej (zapamiętajmy skrót B+R). Spółki średnie i małe, które chcą się liczyć i nie odpaść z niekończącego się wyścigu, skazane są na nieustanne poszukiwanie pomysłów wśród wyspecjalizowanych placówek naukowych i kupowanie rozwiązań.

Przenosząc się na krajowe podwórko, nie wygląda to najlepiej. Z „Raportu o stanie sektora małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce” przygotowanego przez PARP wynika, że przez kilka lat z rzędu firmy ograniczały nakłady na działalność innowacyjną. Od 2015 roku to spadek o niemal 8 miliardów złotych, do poziomu 36,5 miliarda złotych. Dzieje się tak mimo wprowadzonych zachęt podatkowych w postaci ulgi B+R czy IP Box (ta druga dotyczy korzyści, jakie wynikać mogą z posiadania praw do rozwiązań innowacyjnych). Z kolei z materiału firmy Ayming „Droga do innowacyjności a COVID-19. Wyzwania dla CEO” dowiadujemy się, że do bolączek trapiących przedsiębiorców rozwijających innowacje zalicza się zbyt rzadkie prowadzenie działań B+R wewnątrz firmy, brak współpracy między sferą nauki i biznesu oraz nieumiejętność zarządzania ryzykiem, które jest wpisane w projekty innowacyjne.

To są, z pozoru, oczywistości. Kłopot w tym, że podobne opinie powtarzane są od bardzo dawna. Zmieniał się jedynie język, np. w czasach centralnie sterowanego socjalizmu mowa była o służebnej roli nauki wobec gospodarki narodowej.

Nie mamy tu zresztą do czynienia z prostą relacją, w której po jednej stronie stoi nauka, a po drugiej biznes. Te zależności są bardziej skomplikowane, da się narysować spory graf, gdzie strzałki różnej grubości łączą rozmaite punkty. Po stronie teorii mamy placówki prowadzące badania podstawowe i stosowane. Dla niektórych badania takie są działalnością statutową, inne prowadzą je na konkretne zlecenia. Kolejna wyodrębniona dziedzina to edukacja; zwłaszcza prywatne uczelnie orientują się na potrzeby kadrowe firm. Daleko już jednak do czasów peerelowskich, gdy próbowano bilansować potrzeby przedsiębiorstw i tak profilować uczelnie, by w odpowiednim czasie wypuściły oczekiwane liczby inżynierów konkretnych specjalności czy księgowych. Ale dążenie do sytuacji, gdy uniwersytety wypuszczają kreatywnych specjalistów, a nie bezrobotnych absolwentów, pozostaje aktualne.

Ciekawe przy tym, że choć młodzi Polacy osiągają duże sukcesy w międzynarodowych konkursach związanych z innowacyjnością, to nie przekładają się one na komercyjne rozwiązania.

Po stronie biznesu zróżnicowanie sprowadza się do stosunku wobec innowacyjności. Z danych ogłoszonych nie tak dawno przez ówczesne Ministerstwo Gospodarki wynika nieciekawy obraz: 60 procent naszych firm nie wie jak lub nigdy nie próbowało nawiązać współpracy z naukowcami, zaś prawie 20 procent firm nie wie, że współpraca biznesu ze środowiskiem naukowym w ogóle jest możliwa. Przeciwny biegun to wąska grupa firm zorientowanych na nowe rozwiązania i intensywnie ich poszukująca.

Po odtworzeniu w Polsce relacji wolnorynkowych wyodrębniła się jeszcze trzecia strefa. To jednostki, dla których wiązanie nauki z biznesem jest treścią działalności. Mieszczą się tu firmy konsultingowe, rozmaite inkubatory, parki technologiczne, klastry, oferty business angels i podobne; kreatywność w tej sferze jest ogromna. Jednostki te mają wąską specjalizację lub przeciwnie, podejmują się każdego zadania. Istnieje tu też warstewka zwykłej hochsztaplerki, ale ogólnie są to firmy bardzo twórcze, potrzebne, rozwojowe i dobrze służą całości.

Kolejny problem to finansowanie prac B+R. Małe i średnie firmy nie mają wystarczających funduszy, by ryzykować wprowadzenie rozwiązania, które nie przyniesie pewnego zysku. Brak akceptacji ryzyka występuje także w dużych spółkach kontrolowanych przez Skarb Państwa. W sektorze MŚP dominuje dzisiaj pogląd, że państwo powinno pomóc. Jest to rzeczywiście potrzebne, ale na poziomie systemowym, jak wspomniane ulgi podatkowe. Państwo funduje też granty, ale dotyczyć to może tylko najważniejszych, strategicznych tematów badań. Sektor małych i średnich musi raczej szukać finansowania rozwoju z pomocą rodzącej się strefy firm pośredniczących.

Fundamentalne znaczenie ma fakt, że wszystkie podstawowe koncepcje rozwoju Unii Europejskiej oparte są właśnie na nauce. To już nie trend ani moda, to dogmat. Obecność Polski w UE oznacza konieczność udziału w tym wyścigu. Innej drogi po prostu nie ma.