Rozmowa z Karolem Strasburgerem, cenionym aktorem
– Na początek stare jak świat pytanie, jak się ma sztuka do biznesu i odwrotnie?
– Biznes bywa sztuką, jeżeli przykłada się do niego odpowiednią należytość. Sztuką jest zapewnienie ciągłości firmie i przedsięwzięciom, które się prowadzi. Ale sztuką zapewne nie jest, jak w wielu przypadkach obserwuję, ciągłe zmienianie branż, bylejakość i nieznajomość przedmiotu swoich interesów. W tym przypadku cel nie może uświęcać środków. Znam takie przykłady, że ktoś wczoraj zajmował się elektroniką, nie mając zielonego pojęcia o komputerach, a dzisiaj przeskoczył do biznesu gastronomicznego i nadal nie ma pojęcia, w czym robi. Ważne, że są z tego pieniądze. I to dla mnie nie jest sztuką tylko nabijaniem kiesy. Mogą, oczywiście, posiłkować się wynajętymi fachowcami, ale do takich przedsięwzięć nie mam przekonania.
Zawsze w takich przypadkach przychodzi mi na myśl Jean-Claude Killy czy Franz Klammer, którzy byli znakomitymi narciarzami, a po zakończeniu kariery zajęli się dalej swoją pasją narciarstwem, ale już w wymiarze biznesowym, szkół narciarskich, sklepów ze sprzętem etc. Sama intuicja w biznesie i zarządzaniu nie wystarcza, trzeba też posiadać doświadczenie w tym, co się robi. I to dotyczy też sztuki i teatru.
– Czy sztuką jest zarządzać prywatnym teatrem?
– Teatry prywatne najczęściej nie mają dotacji, a więc z konieczności i założenia muszą utrzymywać się same. Czyli stają się miejscem, gdzie ludzie uprawiając sztukę zarabiają pieniądze. Muszą być zarządzane jak każde inne przedsiębiorstwo nastawione na zysk. Ale dla nas, artystów, zawsze pozostaje ważne pytanie, na jakiej sztuce należy zarabiać, a na jakiej nie i czy warto uczestniczyć tylko w tych przedstawieniach z góry nastawionych na zyski, czy też dokonywać ambitniejszych wyborów. Tak się składa, że w wielu przypadkach o popularności danego spektaklu decyduje obsada. Czym więcej gwiazd, tym sukces bardziej realny. Ale sam jestem za tym, aby szukać złotego środka. Żeby, z jednej strony, spektakle były atrakcyjne dla widzów, z drugiej strony, repertuar nie powinien schodzić do niskiego poziomu. To ogromna odpowiedzialność i zadanie dla zarządzających daną sceną teatralną.
– Zgadzasz się z poglądem, że do przeróżnych dziedzin sztuki już dawno wkroczył pieniądz, jako czynnik decydujący?
– Zgadzam się, że wkroczył, ale to nie powinno się przekładać na jakość, przynajmniej na jakość przedstawienia i jego poziom artystyczny. To, gdzie rzeczywiście widać, to proste przełożenie, to wielkość sal teatralnych. Inaczej, czym większa sala, pełna oczywiście, tym większy dochód dla organizatorów. I tak na tzw. gościnnych, dzisiaj zwanych wyjazdowymi, przedstawieniach, gramy dla 800, a czasami się zdarza, jak w Stanach czy Kanadzie, że i dla paru tysięcy widzów. Bilety nie są tanie. W ostatnich rzędach widzowie obserwują naszą grę przez lornetki, a żeby nas było słychać, gramy z mikroportami. I to się, niestety, przekłada, na jakość, a nie powinno.
– Czy wykształcił się już typ managera w biznesie teatralnym?
– Coraz więcej jest takich osób. Takim był zapewne nieodżałowany człowiek-instytucja Zenon Dondajewski, który perfekcyjnie prowadził najpierw Teatr Komedia, a potem Bajkę. Prawdziwy szef artystyczny, manager, który czuł teatr i biznes z tym związany. W sposób umiejętny dobierał repertuar. I tutaj taka moja uwaga dla wszystkich, którzy są lub mają zamiar zajmować się mangementem teatralnym. Często się zdarza, że do teatru przychodzą ludzie z agencji eventowych, PR-owskich proponując wynajęcie sali teatralnej na jakąś firmową imprezę. Zdarza się, że oferta jest tak interesująca finansowo, że odwołuje się spektakle dla publiczności i w tym terminie wchodzi impreza komercyjna. Zwycięża ekonomia. I wtedy teatr traci pewną ciągłość. I działa to na szkodę teatru i jego wizerunku. Trzeba tak działać, aby nie tylko robić wzorowo interes, ale nie cierpiała na tym sztuka i reputacja teatru. Ale coraz więcej na rynku teatralnym jest ludzi, którzy prowadzą teatry i uczą się biznesu. Już dawno wykształcili się managerowie w tzw. estradzie, gdzie tradycyjnie mamy do czynienia z dużymi pieniędzmi. Myślę, że i na polu teatralnym będzie coraz więcej profesjonalnych managerów, z dobrym wykształceniem i umiłowaniem na równi sztuki, jak i finansów.
– Wiele zmieniło się od czasu, kiedy stawiałeś pierwsze kroki w Dramatycznym i na planie filmowym znakomitych filmów. Wtedy nie myślało się komercyjnie?
– Bardzo wiele się zmieniło, bo wówczas nie myślało się w ogóle o dochodowości w sztuce. Teatry i filmy były w 100 procentach dotowane, funkcjonował mecenat państwa nad sztuką. Istniały, oczywiście, budżety na dany spektakl czy na imprezę estradową i w tych ramach trzeba było się zmieścić. W latach 70. Teatr Dramatyczny miał znakomite kontakty z teatrami zagranicznymi. Oni nas odwiedzali, my jeździliśmy ze spektaklami, np. do hamburskiego Teatru Thalia. Kiedy oglądali nasze spektakle, zachodzili w głowę, skąd mamy takie pieniądze, aby zapłacić, np. w „Rzeźni” Mrożka, całej orkiestrze i kilkudziesięciu aktorom na scenie. To było dla nich niewyobrażalne. A my pracowaliśmy na pensjach… Teraz to się zmieniło. Oni wtedy pracowali małymi obsadami, aby nie generować kosztów. A my nie musieliśmy. Teraz ten profil się zmienił, pojawiły się małe teatry prywatne, bez rozbudowanego zaplecza technicznego i administracyjnego. Jedna osoba odpowiada za wiele rzeczy, wypożycza się światła, nagłośnienie… Coraz częściej chodzi się do takich teatrów, w których grają ludzie nie mający wiele wspólnego ze sztuką aktorską, amatorzy wykreowani w serialach, programach typu talk-show.
– Kogo masz na myśli?
– To są różni ludzie, którzy do danych projektów idealnie pasują i przyciągają widzów. Bo w tych przypadkach liczy się magnes, który przyciągnie publiczność i zapełni teatralną kasę. Ale czasami zastanawiam się, gdzie jest ta ochrona naszych zawodowych praw aktorskich, naszego statusu zawodowego. Nie jestem przeciwny takiemu myśleniu, ale zauważam, że jest to znak czasów i pewne przewartościowanie. Zauważam też, że teatr stał się rozrywką w pewien sposób kosztowną. Kiedyś bilety były po parę złotych, dzisiaj bywają drogie. Zdarzało się nam grać na wyjazdach, gdzie bilety były po 130 zł. I załóżmy, że rodzina idzie na taki spektakl – to jest już poważny wydatek.
– To chyba powinno cieszyć, że teatr stał się rozrywką nieco droższą?
– I tak, i nie. Ja jestem z innego pokolenia, które było przyzwyczajone, że Kowalski chodził do teatru, bawił się na programach estradowych i nie była to sztuka dla wybranych. Sale były wypełnione po brzegi. Jest chęć i ciekawość zbliżenia się do postaci, które zna się z ekranu telewizyjnego lub filmowego. Chęć popatrzenia z bliska na tych, jak to ich teraz się nazywa…
– Celebrytów.
– No właśnie, jest tak duża chęć, że płaci się za to nawet duże pieniądze. Przy okazji oglądają sztukę, ale przychodzą na celebrytów.
– Ważny stał się marketing teatralny. Dzisiaj na długo przed planowaną premierą, we wszystkich możliwych telewizjach, stacjach radiowych i prasie informuje się o przygotowywanych premierach. To nowe narzędzie, które zastąpiło wszechobecny kiedyś plakat teatralny?
– Plakat istnieje i ma się dobrze. Ale teraz mamy Internet i firmy PR, które znakomicie przygotowują do wydarzenia, jaką jest premiera. Teraz ważną rolę odgrywają sprzedawcy danego eventu. Łączy się wycieczki ze spektaklami. Organizuje się spektakle dla firm etc. Tego też kiedyś nie było, że można mieć prywatne przedstawienie dla siebie. Nawet coś się dodaje w spektaklu, coś z profilu firmy, specjalne teksty, aby podkreślić, że spektakl jest danej firmie dedykowany. Możliwości jest bardzo wiele. Aktorzy nie mają z tego specjalnych „fruktów”, ale teatr tak. Ale tak jest z większością produktów na rynku, nieważne jest to, że można coś wyprodukować, ważne jest to, aby to sprzedać. I to jest nowa jakość we współczesnej historii teatru.
– Nowym zjawiskiem są też prywatne teatry tworzone przez twoich kolegów…
– Uważam, że to jest bardzo pozytywne zjawisko. W wielu przypadkach są namawiani, właśnie przez ludzi biznesu, aby otworzyć przy ich pomocy prywatną scenę. Ci znani koledzy firmują swoim nazwiskiem, często bardzo zacnym, te przedsięwzięcia teatralne. I uważam, że dobrze, że tak się dzieje, pod warunkiem, że nie są to działania krótkowzroczne, koniunkturalne, ale wizjonerskie.
– Trzeba mieć wizję?
– Uważam, że tak. Trzeba stworzyć dalekowzroczny repertuar, charakter i styl. Trzeba się naprawdę zdecydować na początku, jaki to ma być teatr, bo z tego jest się później rozliczanym. Taki sukces osiągnął Romuald Szejd z Teatrem Prezentacje, Krysia Janda i Emilian Kamiński. Zobaczymy, jak uda się kolejnym kolegom. Podziwiam Emiliana, który jest tak zaangażowany w Teatr Kamienica, że właściwie wszystko poświęcił temu teatralnemu dziecku. Trzymam kciuki, aby wszystko się mu udało. Ale z teatrami jest – przepraszam za porównanie – jak z restauracjami, wszystko się zgadza, menu, serwis, wystrój, ale brakuje ludzi, gości. Może być fajny teatr, do którego się nie chodzi, bo coś tam…
– Czy to dotyczy to także filmu i seriali?
– Oczywiście. W filmie i produkcji serialowej widzę, że powstają giganty, które mają ogromny kapitał i długoterminowe inwestycje. To się zrobił przemysł. Olbrzymia liczba zatrudnionych osób, plany w wielu miejscach, logistyka. To ogromna praca. Przypominam sobie pracę w programie Fort Boyard, ile towarzyszyło temu pracy. Wkłada się wielki wysiłek, ogromne pieniądze, i albo to wypali, albo nie. To jest ryzyko biznesowe. Jest element ryzyka, ale wszyscy zakładają sukces. Ktoś inny ma szczęście i kupuje format taki, jak np. Familiada, i okazuje się, że to jest wybór trafny. Ponad 17 lat na antenie i nie oszukujmy się, wielki sukces finansowy dla wszystkich stron. I telewizji, i producentów, i licencjodawców.
– Na czym polega fenomen Familiady?
– Wielokrotnie już o tym mówiłem, jesteśmy już na antenie ponad 17 lat, a więc okazji ku takim rozmowom było bez liku. Otóż zmieniliśmy trochę formułę polskiej Familiady, czyniąc ją bardziej przyjazną człowiekowi, cieplejszą. W telewizjach amerykańskiej czy niemieckiej prezenterzy prowadzący trzymają się sztywnych reguł i są to zapewne interesujące programy, świetnie realizowane, ale nie mają tego czegoś, co mi się, a właściwie nam udało wprowadzić. Chociażby rozmowy o zainteresowaniu i profesji zawodników etc. Czasami przewrotnie daję za przykład pomidory na targu, które kiedyś były w różnych kształtach i kolorach, aż tu nagle ktoś wymyślił, że wszystkie mają tak samo wyglądać. A ja wolę tę różnorodność. Nawet niektóre wpadki pozostają w programie, co go jeszcze bardziej uwiarygodnia u widzów.
– Grasz oprócz tego w Teatrze Bajka w Warszawie.
– W „Biznesie”, „Zamknij oczy i myśl o Anglii” i w „Dzikich żądzach”. Są to farsy z sukcesami wystawiane na świecie. Byliśmy dwukrotnie z tymi spektaklami w Stanach i Kanadzie. Gram też w „Pierwszej miłości”. Teraz na czasie jest farsa. Widownia oczekuje od nas lżejszego repertuaru.
– Masz czas na swoje liczne zainteresowania i wypoczynek?
– Niewiele, ale ten, który mam, staram się wykorzystać maksymalnie. Ja, w przeciwieństwie do moich licznych przyjaciół, nie zarabiam dzięki temu, że mam firmę i dochody z niej stanowią dla mnie źródło utrzymania. Moją firmą jestem ja sam. Dlatego muszę dbać o siebie, czyli o źródło swojego utrzymania. Muszę cały czas inwestować w siebie. Zimą ładuję swoje baterie w Alpach, gdzie aktywnie spędzam czas na nartach. Latem gram w tenisa i wypoczywam nad Adriatykiem, dużą część urlopu przeznaczając na windsurfing. Wychodzę z założenia, że artysta powinien na scenie, w filmie być zadbany, sprawny, wypoczęty i uśmiechnięty. A temu służy sport i dobre dzięki niemu samopoczucie. Pomimo że już dawno skończyłem 18 lat, nie godzę się biernie z upływającym czasem, bo to, jak pokazuje praktyka, wpływa bardzo negatywnie na ducha, ale i na ciało. A dobre samopoczucie artysty, takie prawdziwe, widać jak na dłoni na ekranie i na scenie.
– W tym roku obchodzisz, uwaga, czterdziestolecie pracy artystycznej, czego ci życzyć?
– Obym dalsze 40 lat, no, co najmniej, przeżył wbrew chińskiemu porzekadłu, w spokojniejszych czasach.
Co lubi Karol Strasburger?
Zegarki – trudno mówić o marce. Ma ich całą kolekcję. Szczególnie ceni zegarki swoich rodziców, jak też przeróżne binarne egzemplarze, mechaniczne, ale zawsze z duszą. Zegarek, nawet ten najlepszej marki, musi mieć ukrytą elegancję, no i pasek z najwyższej jakości skóry
Pióra – Montblanc
Ubrania – sportowe. „Pomimo, że w TV jestem kojarzony z garniturem i w krawacie, uwielbiam sportowy styl i bardzo wygodne buty. Nie jestem zwolennikiem stylu metroseksualnego.”
Wypoczynek – zimą Alpy, latem Chorwacja
Kuchnia – „Dowiecie się państwo wszystkiego z mojej książki Apetyt na życie”
Samochód – kampingowy, Škoda Superb i Smart
Hobby – „Zainteresowania są piekielnie cenne. Ludzie, którzy odnieśli sukces zawodowy, mają zazwyczaj sporo innych zainteresowań. Ja lubię fotografię, aparaty fotograficzne, zegarki, w wolnych chwilach badam, co nowego w technice.”