Finansista i przedsiębiorca – o ewolucji rynku kapitałowego w naszym kraju, a także o perspektywach turystyki i inwestycjach w Chorwacji.
Rozmawia Jarek Dotka
Jest pan finansistą i przedsiębiorcą, który w obu dziedzinach odniósł duże sukcesy. Kiedy odkrył pan w sobie intuicję niezbędną do działania w biznesie?
Pochodzę z przedsiębiorczej rodziny, dużo nauczyłem się, obserwując ojca w latach transformacji, w życiu biznesowym byłem więc już na starcie bogatszy o solidną wiedzę. Już w szkole średniej w połowie lat 90. postanowiłem uzupełnić swój budżet handlem częściami komputerowymi. W tamtych czasach, otwierającej się wolności gospodarczej, każdy czymś handlował, a komputery i części dzięki warszawskiej giełdzie komputerowej były prawdziwym hitem. Z komputerami miałem styczność już w podstawówce, lubiłem zagadnienia związane z programowaniem i ze sprzętem. Potrafiłem od podstaw wykonać wiele urządzeń elektronicznych, bazując na schematach z czasopism. W siódmej klasie sam lutowałem przeróbki na płycie głównej komputera Amiga, żeby podkręcić prędkość procesora. Do drugiej klasy szkoły średniej chciałem zostać informatykiem. Jednak przypadek sprawił, że wpadła mi w ręce książka o giełdzie papierów wartościowych. Autorem był Zenon Komar, tytuł: „Pieniądze zbieraj z parkietu”. Wywarła na mnie takie wrażenie, że postanowiłem zmienić plany na przyszłość.
I tak niedoszły informatyk postanowił zostać graczem giełdowym.
Traderem, choć jak na tamte czasy to zbyt mocno powiedziane. Pierwszy rachunek maklerski założyłem na mamę, ponieważ byłem zbyt młody, żeby zrobić to samemu. W 1997 r., jako pełnoletni, miałem już swój własny rachunek. W kolejnym roku polska GPW wprowadziła kontrakty terminowe na WIG20. W tamtym czasie po raz pierwszy zetknąłem się z tym, czym może być duże ryzyko związane z dźwignią. Grając, uczyłem się maksymalnie je ograniczać, co spowodowało, że na pierwszym roku studiów regularnie utrzymywałem się z inwestowania na giełdzie. Jednocześnie jednak miałem w głowie zasadę, że przychody należy dywersyfikować. Stawałem się graczem finansowym, ale nie porzuciłem biznesu związanego z handlem częściami i całymi komputerami. Żeby utrzymać się na studiach w Warszawie, musiałem mieć jakiś stabilny przychód. Przez pierwsze pół roku byłem sprzedawcą w sklepie z komputerami. Swoje wynagrodzenie udawało mi się następnie pomnożyć nawet kilkaset razy, grając na giełdzie. W wieku
23 lat miałem już swój własny sklep z komputerami i telefonami komórkowymi.
Słowo „spekulacja” nie ma w polskim słowniku pozytywnych konotacji.
Niestety, lata socjalizmu w ogóle wycięły z języka polskiego słowa dotyczące giełdy, inwestowania i obrotu akcjami. W języku angielskim spekulowanie na giełdzie nie ma negatywnego znaczenia. Jest immanentną częścią funkcjonowania w obrocie. W języku angielskim funkcjonują również inne słowa, np. „trading”, a u nas mamy słowo „grać”, które również nie kojarzy się zbyt dobrze.
Zarabianie chyba nie było aż tak proste – jak się domyślam, stały za tym intuicja
i głęboka wiedza.
Oczywiście, żeby odnieść sukces, należało na bieżąco obserwować i analizować to, co działo się na giełdzie amerykańskiej. Zawsze miało to wpływ na to, co działo się na polskim parkiecie. Na tej podstawie zawierałem transakcje na kontraktach krótkoterminowych. Nie byłem w tym szczególnie oryginalny, w tamtych czasach wszyscy gracze postępowali w ten sposób.
Czyli światowa hossa lub bessa zawsze zaczyna się na Wall Street? A rynki niemieckie, brytyjskie czy francuskie?
Zawsze są pochodną tego, co dzieje się za oceanem. Natomiast żeby w USA pojawiła się prawdziwa bessa lub hossa, przyczyna musi leżeć bezpośrednio w kłopotach zlokalizowanych w USA, pozostałe powody spadków mogą być wywołane różnymi kryzysami związanymi z wydarzeniami na świecie, ale w takich przypadkach jest to tylko okazja do kupna akcji w dobrych cenach. Kiedy rozpoczęła się moja przygoda z giełdą, miałem okazję obserwować wiele takich szoków: kryzys meksykański, azjatycki, rosyjski, oraz dwie prawdziwe bessy, pęknięcie bańki internetowej i rynku nieruchomościowego. Gdy mamy do czynienia z wieloma negatywnymi wydarzeniami w ciągu jednej dekady, wyrabiają się złe nawyki wyszukiwania okazji tylko do spadków. Można szybko zarobić na nich krocie, ale ta maszyna mało ostrożnemu graczowi może obciąć ręce. W gruncie rzeczy ludzka natura ma więcej skłonności do pozytywów, stąd i giełdy mają więcej tendencji wzrostowych. Wracając do pytania o rynek amerykański – kiedy giełda w USA rośnie, nie wszystkie rynki rosną, gdyż drugim warunkiem musi być dobra koniunktura w danym kraju. To spowodowało, że od 2000 r. zacząłem się specjalizować w rynku amerykańskim i porzuciłem inwestowanie na rynku polskim, jawiącym mi się jako mniej przewidywalny i bardziej podatny na manipulacje. W konsekwencji zarządzałem też niewielkimi funduszami hedgingowymi na rynku amerykańskim, ale inwestując już tylko w wartość.
I tak dochodzimy do inwestycji w wartość.
Historia pokazuje, że większość wielkich światowych spekulantów, np. George Soros i Mark Mobius, pierwotnie szukających na giełdzie szybkiego zysku, po jakimś czasie zaczyna inwestować w wartość. Proszę spojrzeć na listę najbogatszych na świecie – co kilka miejsc podążając od czołówki, widzimy tam szefów funduszy inwestujących w wartość, ale nie znajdziemy ani jednego spekulanta. Wyrosłem na giełdzie, jedną z aktywności, jakie wciąż będę podejmował, kiedy się zestarzeję, z pewnością będzie zarządzanie funduszem inwestycyjnym.
Czego w kontekście realnych biznesów nauczyła pana gra na giełdzie?
Z pewnością nauczyła mnie cierpliwości. Gdy jest się traderem, w każdej minucie widzi się złudną okazję do wejścia na rynek, ale powiedzenie sobie: „Nie, dziękuję, poczekam na lepszą okazję” wymaga ogromnej dyscypliny. Ta umiejętność jest nieoceniona w biznesie. Nauczyła pokory i obycia z pieniądzem. To, że tyle razy miałem wzloty i upadki na giełdzie, nauczyło mnie, że pieniądze raz są, a innym razem ich nie ma. Dlatego niezależnie od tego, ile mamy pieniędzy, trzeba być tym samym człowiekiem. To również wytworzyło we mnie nieszablonowe podejście do pieniądza, bardziej jak do narzędzia, którym możemy zrobić coś dobrego, a nie jak do celu samego w sobie, i rozwinęło skłonności do filantropii jako jednego z większych celów życiowych. Stąd w działania filantropijne jestem już zaangażowany od 10 lat.
Giełda w przeważającej części funkcjonuje w zakresie psychologii i potrafi dużo nauczyć. Mnóstwo błędów, jakie popełniamy nawet w życiu codziennym, jest istotnych w tej dziedzinie, chociażby „skrajna krótkotrwałość pamięci”: zawsze oceniamy rzeczywistość i niedaleką przyszłość tylko przez pryzmat niedalekiej przeszłości, co często naraża nas na niebezpieczeństwa. Rzeczy, które nie miały się wydarzyć, wydarzają się. Ryzyko i cena to są niesamowite zagadnienia, a giełda uczy ich w przyspieszonym tempie. Przecież bez ryzyka nie ma żadnego biznesu, trzeba wejść na drzewo, bo tam rosną owoce. Jak jednak definiować ryzyko i związany z nim zysk. Często porównujemy tylko stopy zwrotu, np. który fundusz jest lepszy, ale nie porównujemy ryzyka, jakie stoi za poszczególną stopą zwrotu. Kiedy w 2015 r. zakładałem fundusz inwestycyjny zamknięty inwestujący na rynku amerykańskim, jego ideą nie było pokonywanie benchmarków czy stóp zwrotu innych funduszy, tylko ograniczanie ryzyka utraty kapitału inwestora. W czasie hossy żaden inwestor nie obrazi się, kiedy będzie miał kilka procent mniej zarobku, ale będzie wściekły, kiedy w czasie bessy straci połowę kapitału. Takie podejście przez
1,5 roku pozwoliło nawet w hossie ominąć dwie głębokie korekty, doprowadzając, że zysk funduszu prowadzonego przeze mnie miał stopę zwrotu dwukrotnie lepszą niż benchmark. Niestety, inwestorzy kierują się tylko porównywaniem stóp zwrotu, stąd ulegają podążaniu za modnymi w danej chwili funduszami lub inwestycjami, które prędzej czy później ponoszą klęskę. Wracając raz jeszcze do psychologii na giełdzie, uważam, że bardzo ważną umiejętnością, której ona może nauczyć, jest zdolność wyłączenia się spod działania stadnego, któremu jako ludzie często ulegamy. W tym zawiera się również umiejętność opierania się opinii publicznej. Kiedy w 2015 r. zakładałem wspomniany wyżej fundusz, każdy mi mówił: „Robert, przecież akcje są tak wysoko, zaraz się skończy hossa w USA”. Otóż w tym jest clou. W hossie nie ma lepszej pożywki do wzrostów niż różnego rodzaju obawy, którymi jesteśmy zarzucani codziennie w prasie, wiadomościach. Hossa może się skończyć jutro lub za 20 lat, dlaczego nie? Nie możemy zgadywać, to nas może wyrzucić bezpowrotnie z pędzącego pociągu. Zamiast zgadywać, powinniśmy reagować. Kiedy hossa się skończy, będzie wiele czasu na reagowanie i wszyscy będziemy wiedzieć, że hossa się skończyła. Dziś rynki nie rosną kilkaset procent, by krach był od samego szczytu. Raczej jest on już w połowie bessy.
Wszystkie te miękkie umiejętności wykorzystuję w biznesie, ale giełda nauczyła mnie też twardej wiedzy.
Jakiej?
Chodzi o umiejętności analityczne i czytanie ze zrozumieniem dokumentów finansowych. To jest niezbędne w biznesie. Przeglądałem sprawozdania setek firm notowanych na giełdzie przygotowane przez fachowców z najwyższej półki. Wiedza, którą zdobyłem, daje mi możliwość oceny w ciągu kilku minut dokumentów, które przedkładają mi ludzie chcący zaprosić mnie do biznesu. Indolencja w ich przygotowaniu jest ogromna. Będąc już później w zarządzie HFT Brokers, odpowiadałem za wybór emitentów, którzy przychodzili do domu maklerskiego z chęcią przeprowadzenia emisji akcji czy obligacji, i odrzuciłem mnóstwo emitentów, o których potem z rynku dowiadywałem się, że popadli w kłopoty.
Często wychodził pan z danej branży mimo dobrych wyników firmy. To chyba bardzo nietypowe działanie, z reguły ludzie, kiedy im dobrze idzie, myślą jedynie o maksymalizacji zysków. Trzeba silnej woli i wyczucia, aby rozstać się z „dzieckiem” przynoszącym krocie.
Tego nauczyła mnie giełda, wyjścia w dobrym momencie. Prowadząc liczne interesy handlowe, na których bardzo dobrze zarabiałem, zawsze zadawałem sobie pytanie, czy to jest biznes, którym mogę się wyróżnić? Czy za chwilę ktoś za rogiem nie otworzy czegoś podobnego i nie pozbawi mnie udziału w rynku. To myślenie powodowało, że sprzedawałem swoje biznesy w chwili ich największego rozwoju.
W 2015 r. zaangażował się pan w branżę turystyczną w Chorwacji. Skąd taki pomysł?
Jako przedsiębiorca lubię znajdować małe projekty, w których dostrzegam potencjał i niezwykłą skalowalność. To ma też związek z moją pasją do rozwijania kultury organizacyjnej opartej na pewnych wartościach wraz ze wzrostem spółki. Jest to bardzo głęboki i interesujący temat, może przy następnym wywiadzie będzie możliwość jego rozwinięcia.
Przypadek sprawił, że znajomy zapoznał mnie z osobą, która miała 10 domów wakacyjnych na kempingu w Chorwacji. Na podstawie swoich umiejętności analitycznych, przewidywania globalnych trendów, a przede wszystkim po analizie spółek z tej branży notowanych na giełdach nie tylko w Zagrzebiu, lecz także w Nowym Jorku, postanowiłem zaangażować się w tę branżę.
Nie obawiał się pan? Mówiło się, że w hotelarstwie pierwsze pokolenie buduje, drugie dokłada, a dopiero trzecie odcina kupony.
To się zmieniło, bo zmieniły się trendy w turystyce. Rośnie popyt w każdej grupie pokoleniowej, dostosowuje się również podaż w kwestii coraz nowszych usług i kanałów dostępności. Zmienia się styl życia ludzi na zdrowszy. Jeszcze do niedawna podróże były dla zamożnych, dziś dzięki wzrostowi średnich zarobków rosną portfele klasy średniej, a ta generuje potężny popyt. W 1950 r. było 25 mln ludzi podróżujących na arenie międzynarodowej, w 2013 r. prawie 1,1 mld, do 2030 r. prognozuje się, że rocznie podróżować będą prawie 2 mld. Czy to nie jest zachęcające? W ostatnich trzech latach kurs Orbisu wzrósł prawie o 200 proc., w tym samym okresie kursy grup hotelarskich w Chorwacji wzrosły o 500 proc. Chorwacja ma ciekawą strukturę bazy noclegowej wynikającą z zaszłości historycznych. Z danych Eurostatu za 2016 r. wynika, że w krajach europejskich udział łóżek hotelowych w całej bazie noclegowej danego kraju wynosi około 50 proc., a w typowo nadmorskich krajach nawet więcej (Grecja – 66 proc., Malta – 95 proc., Cypr – 99 proc.). W Chorwacji ten udział wynosi tylko 17 proc., z czego hoteli pięciogwiazdkowych zaledwie 0,7 proc. Mimo że rynek turystyczny w Chorwacji znany jest od ponad 100 lat, nie było tam oferty dla klienta zamożnego. To się teraz szybko zmienia. Co również ważne, Chorwacja, podobnie jak Polska, jawi się oazą spokoju, bez problemu terroryzmu, imigrantów i niepokojów z tym związanych. To spowodowało, że zaczęli tu przyjeżdżać zamożni klienci, oczekując usług na najwyższym poziomie.
W Chorwacji pan buduje czy przejmuje?
Zaczynałem od stawiania domów mobilnych na kempingach. Nam kojarzy się to raczej z niewyszukaną ofertą, ale na Zachodzie jest zupełnie inaczej. Rynek kempingów jest rozwijany od kilkudziesięciu lat. W Chorwacji na 1 mln łóżek aż 250 tys. (25 proc.) przypada na kempingi, więc to ogromny rynek. We Włoszech jest to również 25 proc., ale ilościowo to już 1,2 mln łóżek. Króluje Francja – dla porównania łóżek przypadających na kempingi jest aż 2,8 mln, 10-krotnie więcej niż w Chorwacji, a procentowo 55 proc. Kempingi stanowią swego rodzaju styl życia, również ludzi zamożnych. Są kategoryzowane jak hotele. W tej chwili grupy hotelarskie w Chorwacji inwestują potężne pieniądze w kempingi cztero- i pięciogwiazdkowe, bo tych oczywiście również brakuje. Jak widać, Chorwacja jest idealnym miejscem do budowy zarówno hoteli, jak i prestiżowych kempingów. To właśnie tam robię.
Na czym polega mobilność tych domów?
Na tym, że nie są na stałe związane z gruntem. Jest to 34-metrowy luksusowy apartament z pełnymi węzłami sanitarnymi. Doba w takim domku w sezonie kosztuje 250 euro i, co najważniejsze, obłożenia sięgają 90 proc. w sezonie. Stopa zwrotu z inwestycji jest również interesująca, przykładowo koszt takiego domu o bardzo wysokim standardzie to około 30 tys. euro. W ciągu roku potrafi przynieść od 14 tys. do 20 tys. euro przychodu przy relatywnie niskich kosztach przypisanych wynajmowi, powodując, że marża EBITDA biznesu wynosi 72 proc. w tej branży. Jednak najlepszym konceptem na tamtym rynku jest resort, czyli zarówno luksusowy kemping, jak i hotel z całą infrastrukturą basenową i rozrywkową. Obecnie idziemy właśnie w takim kierunku, jesteśmy na etapie przejęcia grupy hotelowej Jadran Hoteli, istniejącej od ponad 50 lat. Spółka ma trzy z czterech hoteli w Rijece, mieście biznesowo turystycznym. W grupie są również interesujące grunty, nieruchomości do rewitalizacji i kemping. Wartość spółki opiewa na 200 mln zł. Nasz biznesplan zakłada w perspektywie trzech–pięciu lat podwojenie tej wartości. Jesteśmy również w trakcie audytu pięciogwiazdkowego resortu hotelowego na dużym obszarze, którego aktywa sięgają 500 mln zł.
Czy planuje pan wejście na giełdę?
Chcemy wejść na giełdę, ale nie po kapitał, bardziej ze względu na transparentność, która pomaga przy akwizycjach i działalności. Najpierw chcę jednak zbudować stabilne portfolio, na którego podstawie można będzie zakreślić dalszy rozwój grupy International Resorts & Campings, włączając w to rynek włoski i francuski. To piękne rynki w tej branży, ale na razie skupiony jestem tylko na Chorwacji. Sam uwielbiam Chorwację za piękne morze i urokliwą architekturę małych miasteczek. Dla żeglarzy wielkim atutem są setki wysp. Chorwacja bardzo się zmienia, standard usług rośnie bardzo szybko, ale ludzie się nie zmieniają, są mili, uprzejmi, uczynni i mówią bardzo podobnym do polskiego językiem, bardzo lubią Polaków i to z widoczną wzajemnością.