Albert Gryszczuk, właściciel Innovation AG SA, prezes i współzałożyciel Krajowej Izby Klastrów Energii i Energetyki Odnawialnej, inwestor OZE mówi o budowie nowoczesnego i bezpiecznego rynku energetycznego
Pańska kariera w dziedzinie zarządzania mogłaby stanowić kanwę ciekawej książki.
Sam o sobie myślę jako o przedsiębiorcy, a nie managerze. Zająłem się biznesem bardzo wcześnie, bo już w szkole średniej. Pochodzę z przygranicznego Zgorzelca, gdzie w latach 90. funkcjonowało wielkie targowisko, na którym Niemcy kupowali duże ilości wyrobów z wikliny, pirackie kasety muzyczne, żółty ser i krasnale ogrodowe. W 1989 roku, jako siedemnastolatek, uruchomiłem tam kilka punktów sprzedaży, które otwierałem rano, idąc do technikum. Zatrudniałem m.in. swoich nauczycieli, którzy mogli sobie dorobić po pracy. Raz na tydzień wynajmowałem bagażówkę z kierowcą i jechałem po towar do Nowego Tomyśla, który do dziś jest zagłębiem wikliniarskim. Do dziś zastanawiam się, skąd się wzięło zainteresowanie naszych zachodnich sąsiadów wikliną – lampami, krzesłami stołami itp. Sprzedałem wiele ton tych mało użytecznych przedmiotów. Dzięki temu w praktyce nauczyłem się reguł prowadzenia biznesu – zarządzania finansami, organizowania dostaw i sprzedaży. Wielki plus stanowił całkowity brak reklamacji. Zarabiałem ogromne pieniądze, jak na tamte czasy – setki tysięcy marek. Rozwijając działalność, uruchomiłem sklep motoryzacyjny, produkcję zniczy i figurek. Jak się łatwo domyślić, niespecjalnie przejmowałem się wtedy nauką. Po incydencie sprowokowanym przez pijanego nauczyciela, w piątej klasie technikum, na chwilę przed maturą, zostałem przeniesiony do zawodówki. I tak miałem szczęście, bo gdyby nie pomoc mojej matki – nauczycielki – zostałbym wydalony z wilczym biletem. W konsekwencji uzyskałem uprawnienia mechanika samochodowego, a przy okazji kolejną motywację do poszukiwań, ponieważ także i dziś najbliżej mi do twardej technologii, hardware’u z krwi i kości.
W ten sposób docieramy do poważnego zwrotu na pana drodze biznesowej.
Swój pierwszy projekt technologiczny zrealizowałem w ósmej klasie szkoły podstawowej. Podczas zajęć ZPT zaproponowałem, że wspólnie z kolegami zbudujemy szkolny radiowęzeł. Przez pół roku nie chodziliśmy na lekcje, ponieważ układaliśmy kable w całym budynku. Przedsięwzięciem, które odmieniło mój los była praca nad urządzeniem do precyzyjnego laserowego pomiaru odległości. Mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ dysponowałem środkami z wcześniejszej działalności. Inicjatorem projektu był mój kolega, nieżyjący już niestety wynalazca Maciej Orman. Był to bardzo ciekawy człowiek, wiele lat jeździł po świecie, zarobił duże pieniądze. Dzięki naszej znajomości mogłem realizować swoją pasję do mechaniki i elektroniki, którą zaraziłem się w dzieciństwie od mojego ojca – łącznościowca. Moimi ulubionymi zabawkami były lutownica, tranzystory i kondensatory. Pomysł naszego urządzenia postanowiliśmy zaprezentować amerykańskiej firmie Ascension Technology wyspecjalizowanej w skupowaniu nowych technologii z całego świata. W 1996 roku polecieliśmy do Burlington w stanie Vermont. Decyzja była pozytywna, Amerykanie zdecydowali się sfinansować budowę prototypu, który powstał w ciągu dwóch miesięcy. Na koniec, już po odebraniu wynagrodzenia, usłyszeliśmy bardzo zachęcającą propozycję: zapłacimy wam jeszcze raz tyle samo, ale pod warunkiem, że ostateczna wersja urządzenia będzie pięciokrotnie mniejsza. Szybko się z tym uporaliśmy. Ascension Technology uzyskało poważne wsparcie finansowe władz federalnych, a następnie sprzedało nasz projekt pod nazwą Laser Bird m.in. NASA, które wykorzystywało go podczas szkolenia astronautów. Zarobiliśmy około miliona złotych, jak się nietrudno domyślić, była to zaledwie cząstka tego, ile zyskali producenci.
Do czego zainspirował pana kontakt z amerykańskim biznesem?
Część pieniędzy zainwestowałem w budowę systemów radiowych dla Telekomunikacji Polskiej. Zbudowałem też kilkaset kilometrów linii kablowych. Zajmowałem się tym do 2005 roku. W tym samym czasie w zaadaptowanym garażu zorganizowałem laboratorium z mikroskopem elektronowym, w którym powstawały technologiczne podwaliny mojej kolejnej firmy. Wtedy też odkryłem swoją nową pasję, dla której na pewien czas porzuciłem biznes.
Co to było?
Rajdy terenowe. W 2005 roku, jadąc wspólnie z kuzynem wygraliśmy rajd Berlin-Wrocław. Jechaliśmy Tomcatem, czyli zbudowaną przeze mnie hybrydą Range Rovera. Konkurencja była duża – 800 kierowców. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc postanowiłem wystartować w Rajdzie Dakar. Udało mi się to dwa lata później. Był to ostatni wyścig, który odbył się w Afryce. Przeżyłem wspaniałą przygodę, która zachęciła mnie do dalszych starań w tej dziedzinie. Podjąłem też nietypową decyzję: rozdałem udziały w firmie grupie pracowników. Jeden z nich nadal trudni się układaniem kabli. A ja do 2011 roku zajmowałem się wyłącznie rajdami. Do startów namówiłem Adama Małysza, który jest świetnym kierowcą i jako sportowiec ma fantastyczną pamięć mięśniową. Obserwowałem go kiedyś podczas treningu w Drawsku Pomorskim, gdzie ośmiokilometrową pętlę przejechał kilka razy w idealnie tym samym czasie, co wyglądało wręcz nieprawdopodobnie. Byłem też jego pilotem podczas kolejnego Rajdu Dakar. Nasze drogi rozeszły się, gdy Adam przeszedł do teamu Orlenu. Naszą współpracę wspominam jako fantastyczną przygodę. Później wspólnie z bratem Piotrem zbudowaliśmy jeszcze kilka samochodów rajdowych, m.in. dwa Raptory, które dwukrotnie dojechały do mety, zajmując 4. pozycję Pucharu Świata. Sam uczestniczyłem w kolejnych Rajdach Dakar, jadąc Mitsubishi Pajero, a następnie ciężarówką Mercedesa. Dalej nie rezygnuję ze startów, choć bardzo ograniczyłem aktywność w tej dziedzinie. Właśnie wróciłem z Mistrzostw Świata w Abu Dhabi.
Nietrudno się domyślić, że jest to działalność, do której musi pan dopłacać.
Trudno zaprzeczyć, chociaż kilka razy udało mi się dopiąć budżet, jak np. podczas rajdów RMF Maroko Challenge, które przez 4 lata organizowaliśmy wspólnie z żoną i bratem. Za każdym razem brało w nich udział około trzystu osób z Polski. W 2011 roku stwierdziłem, że musze wrócić do biznesu.
W jakiej branży?
Wróciłem do technologii. W 2012 roku razem ze Stanisławem Kujawiakiem, doświadczonym przedsiębiorcą, którego poznałem w Niemczech, założyliśmy firmę, która zaczęła zajmować się OZE. Zrozumiałem wówczas, że prawdziwy sens mają rozwiązania związane z zeroemisyjnością. Wszystko jedno, czy będzie to produkcja energii, czy też transport, jest to kierunek wyznaczający przyszłość. Moja intuicja techniczna podpowiadała mi, że coś złego dzieje się z bilansem energetycznym i łańcuchem wartości. Czy sens ma wydobywanie i przetwarzanie ropy naftowej, skoro efektywność silnika spalinowego to zaledwie 30 proc.? Odpowiedź nasuwała się sama – była nią elektromobilność. Przyszedł mi do głowy pomysł – a może by zbudować auto elektryczne na Dakar? Kolejna idea polegała na ekokonwersji, czyli przerabianiu aut benzynowych na elektryczne. Pierwszy był stary Land Rover Defender 110, który przejechał Puszczę Amazońską, Patagonię i kilka razy Afrykę. Po okresie eksperymentów narodził się Sokół 4×4, pierwszy polski elektryczny samochód terenowy. Bazę do ekokonwersji pod kątem komercyjnym stanowiły auta dostawcze. Przygotowaliśmy 3 prototypy, o rekordowym zasięgu 400 km z toną ładunku. Auto terenowe przekazaliśmy walczącej Ukrainie – oczywiście przerobione na karetkę i opancerzone. Skoro już o tym wspominam – pomagamy też w inny sposób. Kupiliśmy sprzęt chirurgiczny dla jednego ze szpitali polowych. Przydatne są też drobne gesty – osoby odpowiedzialne za transporty humanitarne z zachodniej Europy wiedzą, że w Zgorzelcu nieodpłatnie zatankujemy im samochody.
Kiedy zaczynał pan pracę na rzecz OZE, dla wielu osób, w tym urzędników odpowiedzialnych za bezpieczeństwo energetyczne, była to czarna magia.
Na szczęcie dziś świadomość dotycząca zielonej transformacji jest już powszechna. Pierwsze moje ważne przedsięwzięcie w tej dziedzinie stanowił udział w budowie największego magazynu energii w Berlinie, który cały czas jest użytkowany przez Vattenfall. Próbowałem podobnym projektem zainteresować jedną z polskich agencji rządowych, ale eksperci odpisali, że to nic ciekawego, ponieważ akumulator jest w każdym samochodzie… Trzy miesiące później nastąpił pierwszy w naszym kraju blackout, a ja zrozumiałem, że jestem na dobrej drodze, chociaż ówcześni specjaliści mówili zupełnie coś innego. Trudno uwierzyć, że było to zaledwie 10 lat temu.
Już wówczas postawił pan na energię słoneczną?
Zacząłem pracować nad pierwszymi projektami farm fotowoltaicznych. Nie istniał wówczas żaden model biznesowy, który zapewniałby bezpieczeństwo inwestorom. Wkrótce jednak zaczęły się aukcje rynku OZE, a ja byłem jednym z pierwszych uczestników. W 2018 roku zbudowaliśmy jeden z pierwszych w Polsce wielkoskalowych systemów OZE o mocy 55 MW w gminie Bogatynia na terenie powiatu zgorzeleckiego. Bardzo ważne jest to, że projekt obejmował system dystrybucji. Wyprowadzeniem mocy i zasilaniem klientów zajęła się nasza własna spółka dystrybucyjna. Było to innowacyjne rozwiązanie nie tylko na poziomie technologicznym, ale też legislacyjnym. Warto wspomnieć, że inwestycja powstała w ramach Zgorzeleckiego Klastra Energii, skupiającego 7 samorządów, starostwo, KGHM i firmy prywatne. Jesteśmy w stanie zaopatrzyć w prąd 50 tys. domów.
Na jakich zasadach działają klastry?
Generalnie rzecz biorąc przedsięwzięcia klastrów – czyli podmiotów, które łączy wspólny cel, choć nie są bezpośrednio powiązane, mają charakter komercyjny. Inwestor, który wykłada pieniądze na budowę OZE zarabia potem, sprzedając prąd członkom klastra, ale też innym lokalnym podmiotom. Jestem przekonany, że to najlepszy model budowy nowoczesnego i bezpiecznego rynku energetycznego. Dzięki klastrom jesteśmy w stanie wytworzyć 70 proc. energii potrzebnej w skali kraju. Powinniśmy ją lokalnie produkować i dystrybuować. Nie musimy brnąć w kontynuację starych rozwiązań, które przestały się sprawdzać po wybuchu wojny w Ukrainie. Dwa dogmaty państwowej energetyki – czyli bezpieczeństwo i niska cena – upadły. Co gorsza, stary system jest oparty na emisyjnych źródłach. Natomiast energetyka samorządowa oznacza powstawanie rynkowych modeli opartych na zielonej energii. Opowieści o dopłatach do OZE to bajki o żelaznym wilku, bo do źródeł – czyli słońca i wiatru – nie ma dofinansowania. Dopłaty dotyczą magazynów energii, sieci dystrybucyjnych, bo w ich przypadku zwrot w okresie akceptowalnym dla inwestorów, czyli w ciągu 10 lat, nie jest możliwy.
Jakie zalety w kontekście bezpieczeństwa energetycznego kraju ma OZE?
Przykład Ukrainy dobrze ilustruje rzeczywiste zagrożenia. Gdy Rosjanie zniszczyli jedną węzłową stację energetyczną wysokiego napięcia, pół kraju zostało bez prądu. Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku małych układów elektroenergetycznych opartych na OSDN-ach, czyli operatorach systemów dystrybucyjnych niepodłączonych do krajowego systemu, które dziś tanio i efektywnie buduje prywatny biznes.
Ile megawatów dostarczają zbudowane przez pana farmy?
Około 70 MW. Mam plan, żeby liczbę tę pomnożyć wielokrotnie. Jako mieszkaniec Zgorzelca obserwuję od dawna problemy ekologiczne o charakterze międzynarodowym związane z kopalnią i elektrownią Turów, które skazane są na likwidację w relatywnie niedługim okresie. Proponuję alternatywę w postaci potężnych instalacji OZE m.in. na terenie zajmowanym przez kopalnię. Chciałbym stworzyć zielony system elektroenergetyczny o podobnej mocy, budując farmy na terenie powiatu zgorzeleckiego, lubańskiego i bolesławieckiego. Kolejny pomysł to jezioro w miejscu kopalni lub, inaczej mówiąc, zbiornik retencyjny, który zapewni na wiele lat wodę okolicznym gminom. Opracowaniem projektu zajęli się naukowcy, którzy stwierdzili, że chcąc całkowicie zastąpić Turów, trzeba zbudować farmy wiatrowe o mocy 1 GW, fotowoltaikę – 2 GW, elektrownie biogazowe – 60 MW i szczytowo-pompową w miejscu odkrywki. Taki model jesteśmy w stanie wprowadzić w życie.
Najwyraźniej nie wszystkim to się podoba, tym bardziej że poprzedni rząd zaciekle bronił Turowa.
Mówi się, że szlachetne czyny zawsze zostają ukarane. Przekonałem się o tym boleśnie, zostając bohaterem nierzetelnego absurdalnego artykułu. Przez całe życie byłem niezależnym przedsiębiorcą, tymczasem usłyszałem, że mam rosyjskie koneksje. Po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że ojciec jednego z moich partnerów biznesowych w latach 90. rzeczywiście prowadził interesy handlowe z Rosjanami. Tyle że ja nie mam z tym nic wspólnego. Moim zdaniem, chodzi o zdyskredytowanie turowskiego projektu OZE. Tym razem ja mógłbym spytać, kto za tym stoi, ale tego nie zrobię, ponieważ zawsze unikałem awantur, które szkodzą biznesowi. Chociaż nie miałem też związków z polityką, przekonałem się, jak bardzo potrafią zaszkodzić ludzie związani z władzą. Dwa lata temu otrzymałem propozycję nie do odrzucenia, by odsprzedać firmę. Kiedy odmówiłem, kilka dni później zostałem poinformowany o korekcie ministerialnej dotacji o 8 mln zł, a wielki bank wypowiedział mi linię kredytową.
Jakie ma pan w związku z tym plany?
Inwestuję 70 mln zł w kolejne źródła OZE. A poza tym – chciałbym dalej spokojnie pracować dla dobra regionu, w którym mieszkam od urodzenia.
rozmaiwał Piotr Cegłowski
Ankieta „Managera”
Albert Gryszczuk
Najważniejsze wartości, jakie pan wyznaje?
Bezpieczeństwo mojej rodziny.
Pana prywatne pasje.
Obok rajdów moim największym hobby jest żeglarstwo oceaniczne. W młodości dużo pływałem jako reprezentant Klubu Sportowego Turów, którego obecnie jestem prezesem.
Z kim chciałby pan spotkać się na długą rozmowę, gdyby nie istniały żadne ograniczenia?
Z niezwykłym przedsiębiorcą Elonem Muskiem.
O czym najchętniej dyskutuje pan pozazawodowo?
O czasie, o tym jak upływa.
Książka, którą chciałby pan polecić czytelnikom?
Czarny łabędź i Antykruchość Nassima Nicholasa Taleba.
Najbardziej niezwykła chwila pańskiego życia?
Narodziny mojej córki.
Bucket list.
Bardzo zależy mi na wprowadzeniu w życie planów dotyczących Turowa. Chciałbym też przejechać Rajd Dakar elektrycznym autem.