O obrotach sfer pisarskich

    Maciej Siembieda, pisarz, reporter i manager, mówi o tym, czy w naszym kraju można
    utrzymać się z pisania książek, opowiada o swojej najnowszej powieści i źródłach inspiracji.

    Można w Polsce żyć z pisania?

    Powiem prawdę, jeśli doprecyzujesz pytanie. Z jakiego pisania? Bo można pisać teksty piosenek disco polo, scenariusze telenowel, donosy albo publicystykę, z której wynika, że jest świetnie, i wtedy można żyć z pisania. Podejrzewam, że nawet nieźle.

    A z pisania powieści?

    Też można, ale to przywilej nielicznych. Jak uczy polska rzeczywistość, żeby być zamożną pisarką lub zamożnym pisarzem, trzeba mieć wytwórnię bardzo popularnych kryminałów wydawanych w ilości pół tuzina rocznie albo pisać romanse erotyczne uszyte z lateksu,
    albo dostać literackiego Nobla.

    Mógłbyś napisać powieść pornograficzną?

    To już bym chyba wolał tego Nobla…

    A kryminał?

    Moje książki stoją na półce z kryminałami. Pierwsza powieść o poszukiwaniu tajemniczego obrazu Matejki dostała nominację do Nagrody Kryminalnej Piły, kolejna książka znalazła się w finałowej siódemce Nagrody Wielkiego Kalibru, przyznawanej przez Międzynarodowy Festiwal Kryminału, choć nie było tam ani zbrodni, ani śledztwa, ani niczego kryminalnego. To samo wyróżnienie spotkało „Kukły” kilka dni temu. Też są nominowane do Wielkiego Kalibru i też bez zbrodni. Pojęcie kryminału jest dziś bardzo szerokie, zasysa też książki sensacyjne, szpiegowskie czy takie jak moje – poświęcone zagadkom z przeszłości, sprawom, które działy się dawno temu, ale ciągle nie dają komuś spać.

    Dodajmy, że zawsze są to sprawy oparte na faktach.

    To, co teraz powiedziałeś, też jest oparte na faktach.

    Łatwiej się pisze historie prawdziwe?

    Takie pisanie jest znacznie bardziej zdyscyplinowane i jakkolwiek banalnie to zabrzmi: prawdziwsze. Poza tym opowiadanie historii, które rozegrały się w rzeczywistości, pozwala na research. Zbieranie materiału, dociekanie prawdy, grzebanie, sprawdzanie, dochodzenie. Uwielbiam to. Nigdy bym nie oddał tej fantastycznej przygody w zamian za największe zakresy wyobraźni i umiejętności zmyślania. Zresztą czytelnicy by mi tego nie wybaczyli. Obawiam się, że książka wyssana z palca mogłaby być moją porażką, nawet gdyby była Bóg wie jak emocjonująca.

    Kryminały na faktach sprzedają się lepiej?

    Gorzej. Klasyczny kryminał, nie „true crime”, ale kryminał wymyślony przez autora, ma większą widownię i ciągle jest w Polsce szalenie modny. Dość powiedzieć, że na tegoroczny konkurs Wielkiego Kalibru, o jakim wspomniałem, wydawcy wysłali ponad 450 powieści kryminalnych wydanych w 2021 r. 450 zgłoszono do konkursu, ale ile nie zgłoszono? To ile powstaje kryminałów w Polsce? Dwa dziennie?

    I wszystkie się sprzedają?

    Znikomy procent się sprzedaje, a raczej – przyzwoicie sprzedaje. Olbrzymia społeczność debiutantów nieustannie kuszonych przez wydawnictwa i mamionych przez firmy oferujące usługi z zakresu self-publishing dopłaca do swoich książek, aby tylko zaistnieć.

    Owczy pęd?

    Może nie aż tak. Raczej spontaniczny połów pereł na bardzo dużym akwenie z nadzieją, że w którejś z tysięcy muszli znajdzie się skarb.

    Wydawcom się to opłaca?

    Wydawcy nadal bardzo wierzą w kryminał, choć pojawiają się już nieśmiałe przestrogi, że to może być bańka. Ale to tak jak z nieruchomościami w Sopocie. Ceny sięgnęły kosmosu, inflacja zamienia kredyty hipoteczne w dożywotnie wyroki ubóstwa, Putin straszy rakietami zainstalowanymi tuż obok w Kaliningradzie, a popyt nie maleje. Kupowanie na górce jest naszym narodowym sportem ekstremalnym. Pisanie najwyraźniej też.

    To dlatego mogą z niego żyć nieliczni?

    Gdyby rynek chciał utrzymać wszystkich, którzy w Polsce przejawiają wolę pisania, wskaźnik czytelnictwa musiałby się potroić.

    Bo jest słaby…

    Przez grzeczność nie zaprzeczę. Coś ci opowiem: Dawno temu pracowałem dla Orkli jako redaktor naczelny „Nowej Trybuny Opolskiej”, której Norwegowie byli współwłaścicielami. Kiedyś, podczas jakiegoś międzynarodowego spędu naczelnych gazet Orkli posadzono mnie obok skandynawskiego nieszczęśnika, którego dziennik miał tylko sześć wydań w tygodniu i wszyscy się z niego przez to śmiali, bo wszyscy w Norwegii mieli siedem wydań, łącznie z niedzielnym. No więc jak ten nieszczęśnik się dowiedział, że moja gazeta też ma tylko sześć wydań, to się strasznie uradował i z miejsca pokochał mnie jak brata. Najwyraźniej nie wiedział, że w Polsce wszystkie gazety tak mają. I dawaj dociekać. „Jaki masz nakład w poniedziałek?” – pyta. Ja: „Pięćdziesiąt tysięcy”. Norweg aż podskoczył. „Ja też! – krzyknął. Ja też pięćdziesiąt. A w piątek?”. „Osiemdziesiąt” – odpowiadam i wyjaśniam: „Dodajemy program telewizyjny”. On: „My też mamy osiemdziesiąt i też dodajemy program!”. Potem zaczęliśmy porównywać liczbę stron poszczególnych wydań i wszystko było identyczne, wyobrażasz sobie? On się dowartościował, że wcale nie jest najgorszy, ja się poczułem Europejczykiem i byliśmy bardzo szczęśliwi do momentu, gdy Norweg zepsuł wszystko ostatnim pytaniem: „A ilu ludzi mieszka w regionie, w którym wychodzi twoja gazeta?”.  „Milion” – odpowiedziałem. Popatrzył na mnie dziwnie. „Aha – szepnął. – Bo u mnie sto tysięcy”. Oto brutalna prawda o polskim czytelnictwie. Z książkami jest oczywiście lepiej niż z gazetami, ale szału nie ma. W ubiegłym roku zanotowano rekordowo wysoki poziom czytelnictwa wynoszący 42 proc. Przez pandemię, jak sądzę.

    Wracając do zarobków pisarzy. Mógłbyś żyć z pisania?

    PIT-u do publikacji nie udostępnię, ale zgrzeszyłbym, gdybym narzekał. Kredytów nie mam, potrzeb też coraz mniej, a mój czytelnik to pewny i szczodry chlebodawca.

    Ile z 40–50 zł ceny okładkowej dostaje pisarz?

    Jeśli ma dobry kontrakt i wysokie tantiemy, to około 4 zł. Ale to też przywilej nielicznych. Reszta plasuje się w okolicach 3 zł, a pozostali jeszcze niżej.

    ?!

    W branży nikogo to specjalnie nie szokuje. Tak się po prostu dzieli tort. Ponad połowę – 50 i więcej procent zgarniają dystrybutorzy. Czyli z okładkowych czterdziestu złotych zostaje dwadzieścia lub mniej. Wydawnictwo musi z tego opłacić swoje służby: redakcję, korektę, grafika, skład, łamanie, druk, papier, logistykę. I rzecz najbardziej kosztowną: promocję. Bez niej w dzisiejszej lawinie propozycji wydawniczych nawet literacki geniusz ma szansę zostać zdeptany przez tłum.

    Powiesz kilka słów o swojej najnowszej powieści?

    Tym razem to polsko-grecka saga, ale uszyta na podszewce kryminalnej. Opowiada historię czterech bohaterów: Kostasa – partyzanta z wojny domowej w Grecji, który trafia do tajnego szpitala na wyspie Wolin, bo Polska po cichu pomagała lewicowemu ruchowi oporu i na przełomie lat 40. i 50. przygarnęliśmy  kilkanaście tysięcy Greków. Do tego dochodzi story o jego synku Janisie – bokserze Gwardii Wrocław, i dwie opowieści z Gdyni: O „Sacharynie” – słynnym przedwojennym przemytniku, chodzącym przez granicę z Wolnym Miastem Gdańsk, i jego wychowanku „Zulusie” – gangsterze z czasów PRL. Te cztery wątki, pozornie odległe, łączą się w kopalni uranu w Kletnie na Dolnym Śląsku, skąd Sowieci wydobyli kilka lat po wojnie 20 ton rudy uranu, co pozwoliło zbudować ponad 300 bomb o sile rażenia tej, która spadła na Hiroszimę.

    Brzmi intrygująco. Sprzeda się?

    Z przedsprzedaży w Empiku wynika bardzo dobra prognoza, ale to niełatwy rynek. Tu czasami o sukcesie decyduje impuls: ważna nagroda, sprzedaż praw do ekranizacji albo… opinia jakiegoś megacelebryty. Takie czasy.

    rozmawiał Piotr Cegłowski