Rozmowa z Ludwigiem Gussenbauerem, właścicielem firmy L. Gussenbauer & Sohn
– Wasze logo jednoznacznie sugeruje, czym się firma zajmuje.
– Ma pan na myśli kominy… Tak, są wpisane nie tylko w logo, ale w historię naszej firmy.
– W przyszłym roku będziecie obchodzić 140. rocznicę powstania firmy. Przez wiele dziesięcioleci uchodziliście za wybitnych specjalistów od kominów, które dzisiaj bardziej kojarzą się z masztami telekomunikacyjnymi.
– Kiedy mój pradziad zakładał firmę w 1873 roku, posiadanie komina w jakiejś miejscowości, czasami malutkiej, wiązało się z awansem cywilizacyjnym, bo oznaczało, że coś się dzieje w tym miejscu, że jest postęp, czyli jest też praca. Był to autentyczny powód do dumy. Wiele miast nawet w tło swoich herbów pod koniec XIX wieku wpisywało kominy. Prawdą jest, że przez wiele lat byliśmy wiodącą firmą środkowoeuropejską w budowie kominów dla różnego rodzaju fabryk. Wtedy to naszą marką były sygnowane kominy w całym Cesarstwie Austro-Węgierskim, w tym oczywiście także w Galicji, czyli w Krakowie, Lwowie czy Tarnowie. Ale nie tylko budowaliśmy kominy. Możemy się też pochwalić pochodzącymi z końca XIX w. instalacjami kotłowymi w wiedeńskim pałacu cesarskim Hofburg. Oczywiście, w wyniku zmian technologicznych można powiedzieć, że odeszły, niestety, do lamusa historii.
– Czy to prawda, że na początku ubiegłego stulecia kominy sprzedawało się na metry…
– Tak było w istocie, bo inaczej nie można by dokonać kalkulacji. Cesarstwo było ogromne, dzisiaj byśmy powiedzieli, że był to duży, dynamicznie rozwijający się rynek. Bo taki był w istocie. Po pierwszej wojnie światowej, w wyniku nowego podziału Europy, dla naszej firmy zmniejszył się jednak o 90 procent. To spowodowało, że moi przodkowie musieli przeprowadzić poważną reorganizację, poszukiwać nowych, alternatywnych rozwiązań. Stanęli przed zadaniem, które dzisiaj stało się już codziennością. Z dostawców na rynek wewnętrzny stali się eksporterami. Przestawili się szybko i w 1937 roku zbudowali najwyższy wówczas komin, o wysokości 156 metrów, dla firmy Lenzing AG. Po wojnie aktywnie uczestniczyliśmy w odbudowie kraju.
– Odwiedzającym stolicę Austrii w oczy rzuca się kolorowa elektrownia, usytuowana w środku miasta, z elementami dekoracyjnymi genialnego artysty Friedensreicha Hundertwassera i waszymi instalacjami.
– Fernwärme Wien, bo tak nazywa się ta elektrownia, stała się dzięki Hundertwasserowi spektakularnym dziełem sztuki, harmonijną symbiozą ekologii, techniki i sztuki. Jesteśmy dumni, że braliśmy udział w tym projekcie. W 1968 roku, już wtedy jako uznani specjaliści w zakresie uzdatniania termicznego odpadów komunalnych, wybudowaliśmy tam spalarnię śmieci.
– Czy uważa pan, że długoletni rodowód uwiarygodnia firmę?
– Dzisiaj nie wystarczy być firmą z tradycjami, wiarygodną, dzisiaj trzeba tak dobierać sobie partnerów, aby móc konkurować z największymi. Wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje dokoła, w świecie. Małe firmy w tej branży mają znikome szanse na duże kontrakty, nam się to udaje, bo bardzo rozsądnie wybieramy partnerów. A z drugiej strony, taka firma, jak nasza, jest często niedoceniana przez koncerny, wręcz lekceważona. To jednak daje nam przestrzeń, w której możemy się swobodniej poruszać, bo nie stanowimy zagrożenia dla gigantów. Chociaż współpracujemy z ponad 4 tys. ludzi, w tym ze 100 wysoko wykwalifikowanymi specjalistami. Mamy 10 oddziałów na świecie, w tym także w Katowicach.
– Przejmując zarządzanie firmą w 1994 roku, miał pan zapewne poczucie odpowiedzialności, która na panu ciążyła, nie tylko wobec rodziny, ale i tradycji.
– Ta odpowiedzialność jest przede wszystkim natury moralno-etycznej. Nie tylko dotyczy to dalszego rozwoju firmy, mądrego zarządzania i nie zniszczenia tego, co się do tej pory udało osiągnąć, całego dorobku. Miałem też odpowiedzialność za ludzi, za ich miejsca pracy. Bo jeżeli mamy progresję i dobre zarządzanie, to w konsekwencji mamy wzrost zatrudnienia i obrotów, a dalej zysków. Rozsądna, przyjazna pracownikom polityka kadrowa jest częścią naszej filozofii. To, jak nasi pracownicy są emocjonalnie związani z firmą, najlepiej ilustruje fakt, iż do dzisiaj mogę korzystać z konsultacji naszych byłych, emerytowanych pracowników. Inną wartością, którą wprowadzaliśmy do systemu zarządzania firmą, był zwyczaj, że specjaliści rozpoczynali swoje życie zawodowe u nas i u nas je kończyli przechodząc na emeryturę.
– Wspiera pan tzw. model japoński…
– Jestem zwolennikiem modelu trwałego i przewidywalnego. Jeżeli nasz klient po 10 latach znów do nas wraca, to spotyka, jako partnera biznesowego, tego samego człowieka, specjalistę, który z nim poprzednio współpracował. To wzbudza zaufanie i uwiarygodnia firmę.
– Można powiedzieć, że jest pan zwolennikiem konserwatywnego modelu zarządzania..
– Może nie konserwatywnego, ale w starym stylu, tradycyjnym, który może wygląda trochę jak old fashion, ale w moim przypadku się sprawdza. A co przez to rozumiem? Otóż stały, bezpośredni kontakt z pracownikami i szybkie rozwiązywanie problemów tam, gdzie się pojawiają. Jeżeli chodzi o sposób inwestowania, hołduję zasadzie „Nur Bares ist Wahres” – tylko gotówka jest prawdziwa. Nie zakładam wzrostu i rozwoju przedsiębiorstwa poprzez finansowanie z zewnątrz, tzw. obce finansowanie. Najważniejszy jest konsekwentny marsz do przodu, nawet małymi krokami, ale do przodu. Regularny wzrost, bez skoków raz w górę, raz w dół. Jestem za zarządzaniem własnym kapitałem, co daje luksus podejmowania suwerennych decyzji w ramach struktury właścicielskiej, czyli rodziny, a nie z grupą współudziałowców, np. giełdowych.
– To bardzo wygodne, ale czy sprzyja rozwojowi?
– Uważam, że przy rozsądnym zarządzaniu – tak. Nie musimy wypłacać dywidendy, bo sami o tym decydujemy. Zyski możemy pozostawić w przedsiębiorstwie i czekać aż nadejdzie dobry czas dla inwestycji. Nadrzędną sprawą jest dla mnie wolność w prowadzeniu firmy i brak jakichkolwiek nacisków z tej czy innej strony. Nie mam nic przeciwko korporacjom, ale my zarządzamy zupełnie inaczej, bardziej dynamicznie i skuteczniej niż niektóre molochy. Mamy też w tej strukturze inną przewagę – możemy błyskawicznie podejmować decyzje.
– Noblesse oblige…
– Tak, tradycja zobowiązuje. Przez to jest się czasem w takim szpagacie między wspaniałą przeszłością firmy a nowymi wyzwaniami. Ale jak się ma tak długą historię, to w momentach spowolnienia gospodarki, kiedy ma się do czynienia z kryzysem, można spojrzeć do tyłu i uspokoić się – nie jesteśmy tymi pierwszymi, którym się trochę gorzej powodzi…
– Nie buduje się już kominów?
– Kominy przeszły do lamusa historii, zostały zmarginalizowane i ich rola się skończyła. Ostatni boom na kominy miał miejsce pod koniec lat 80. I trwał do połowy lat 90. Wtedy to budowano kominy z dopalaczami spalin. Zaczął się za to inny boom inwestycyjny – na spalarnie śmieci, odpadów specjalnych, elektrownie na biomasę, etc. W tym czasie bardzo poważnie wzrosły koszty energii, co zmusiło do poszukiwania sposobów jej oszczędności. W wielu branżach zapoczątkowało to fale innowacji. Pojawiły się nowe technologie i nowe materiały, które wyeliminowały konieczność istnienia kominów.
– W inwestycjach z dziedziny ochrony środowiska panuje powszechne przekonanie, że jest to bułka z masłem, bo w dużym stopniu są dotowane z funduszy europejskich.
– Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Jeżeli rolnik wybuduje gospodarstwo rolne oparte np. na energii z biomasy, to zawsze będzie uzależniony od tego, kto mu dał pieniądze. Uważam, że nie można być całkowicie uzależnionym od takiej formy finansowania, to może być dodatek, ale nie główny strumień pieniędzy. I nawet dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwa oddają w ten sposób swoją niezależność za cenę dofinansowania. Nie mają już tej decyzyjności, tracą autonomię. To nie zawsze wychodzi na zdrowie. Najlepiej widać to na przykładzie rolników: żeby mogli opłacalnie produkować muszą mieć dotacje.
– Jak ważny jest dla państwa polski rynek?
– Polska zawsze była dla nas bardzo istotnym rynkiem. W latach 60. i 70. byliśmy obecni przy realizacji wielu kluczowych inwestycji, m.in. Huty Katowice. Byliśmy i jesteśmy specjalistami w budowie materiałów ogniotrwałych, a te znajdują zastosowanie w wielu gałęziach przemysłu. Nadal aktywnie uczestniczymy wraz z naszymi partnerami w przygotowywaniu przeróżnych projektów dla branży petrochemicznej, energetycznej, przemysłu drzewnego i szklarskiego. Częścią strategii naszej firmy jest przygotowanie odpowiedniego zaplecza i wyszkolenie personelu przed przystąpieniem do realizacji konkretnych projektów. Bo tylko wysoko wykwalifikowany personel jest gwarancją jakości, którą proponujemy naszym kontrahentom. Jako marka znana na całym świecie, nie możemy sobie pozwolić na loterię, uda się czy się nie uda. Nasza lista referencyjna jest długa i obejmuje realizacje projektów na całym świecie, głównie w segmencie petrochemicznym.
– Mówi się o was, że, obok jakości, waszym priorytetem jest terminowość.
– Prawdą jest, że zyskujemy w inwestycjach, gdzie chodzi o utrzymanie terminu oddania. Ale jest to dla nas oczywistość. Jeżeli mamy jakiekolwiek wątpliwości z dotrzymaniem terminów, nie wchodzimy w taki biznes. Dobre imię jest wartością nadrzędną.
– W Polsce, jak i w wielu innych krajach, dużo emocji, ba, nawet protesty, budzą spalarnie śmieci. To trudne zagadnienie. Do jego rozwiązania jest potrzebna edukacja, oswajanie z nim i rozsądna argumentacja.
– Nigdzie, gdy pojawia się sprawa spalarni odpadów, w tym jeszcze bardziej odpadów specjalnych, nie obywa się to bez emocji i protestów. Moim zdaniem, wynika to w dużej mierze z braku odpowiedniej wiedzy. Myślę, że zarówno politycy, jak i producenci powinni mieć zapisane w swojej misji takie działania uświadamiające. Ile śmieci i odpadów z lat 60. 70. i 80. zakopaliśmy w naszej ziemi? Trzeba by zadać pytanie tym protestującym, czy chcą, aby te odpady przekazać w spadku przyszłym pokoleniom. I czy godzą się nadal, aby powstawały kolejne góry odpadów? Bo przecież błędne jest założenie, że te góry śmieci można zamienić na stoki narciarskie. Trzeba też mieć świadomość, jak wpływają one na wody gruntowe. Przy nowoczesnych technologiach, które stosowane są obecnie do termicznej utylizacji odpadów, jest to rozwiązanie optymalne.
Co lubi Ludwig Gussenbauer?
Zegarek – IWC
Wypoczynek – we Włoszech na jeziorem Como. Narty w Styrii
Kuchnia – „Tłusto i drogo… To żart. Ryby pod każdą postacią. Nie przepadam za kuchnią azjatycką, bo jest za ostra.”
Samochód – „Nazywam go Puch G, a w Niemczech nazywają go Mercedesem G.”
Hobby – „Jestem namiętnym myśliwym.”