Jan Lubomirski-Lanckoroński

Rozmowa z Janem Lubomirskim-Lanckorońskim, prezesem Grupy Landeskrone

– Podobno arystokraci rzadko sprawdzają się w biznesie. Pańska kariera jest zaprzeczeniem tej tezy.
– Przykład mojej rodziny pokazuje, że tytuł książęcy nie przeszkadza w zarządzaniu wielkimi firmami. Mówiąc żartobliwie Lubomirscy „są z soli”, ponieważ dorobili się na eksploatacji żup solnych, które uzyskali od króla Stefana Batorego. Później inwestowali w różnego rodzaju manufaktury, browary, destylarnie. Moim autorytetem w dziedzinie biznesu – oprócz mojego teścia dr. Jana Kulczyka, jest pradziadek Stanisław Lubomirski. Ten żyjący w okresie międzywojennym, przemysłowiec, finansista i działacz gospodarczy był prezesem Centralnego Związku Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów „Lewiatan”.

Poza tym zajmował stanowisko prezesa Centralnego Związku Przemysłu Polskiego oraz Związku Banków Polskich, jak również Rady Giełdy Pieniężnej. Poza tym kierował licznymi przedsiębiorstwami państwowymi i prywatnymi, zarówno bankami, hutami, towarzystwami ubezpieczeniowymi, jak też licznymi komisjami rządowymi do spraw biznesu. Należał do najwybitniejszych i najbardziej wpływowych przedstawicieli życia gospodarczego w Polsce. Warto dodać, że założył pierwszą polską fabrykę samolotów, inwestował w kopalnie i huty. Inny z moich przodków zarobił krocie na akcjach Kanału Sueskiego, z których sprzedaży ufundował Akademię Ekonomiczną w Krakowie. Nad frontonem nadal wisi nasz herb.

– Skoro mowa o herbie Lubomirskich, wykorzystano go w promocji piwa „Dojlidy”.
– W 2000 roku idąc ulicą zobaczyłem ogromny neon z naszym herbem. Pomyślałem: dość tego, państwo komunistyczne zabrało nasze nieruchomości i firmy, ale to już przesada. Skierowałem sprawę do sądu, choć z przerażeniem myślałem o procesie, który mógł ciągnąć się latami. Udało mi się doprowadzić do zmiany herbu, a miesiąc później zadzwonił teść z informacją, ze browar został kupiony…

– Pomimo młodego wieku, ma pan bogate doświadczenia prawne.
– Już w liceum postanowiłem, że zostanę prawnikiem, chociażby po to, żeby w skuteczny sposób zadbać o interesy rodzinne. Mając 18 lat zacząłem wspomagać ojca w zarządzaniu nieruchomościami w Krakowie. Nasze krakowskie kamienice był to jedyny majątek, którego władze nam nie odebrały po wojnie. Tak więc z rozpędu wyspecjalizowałem się w zarządzaniu nieruchomościami, a także w dziedzinie odzyskiwania majątku bezprawnie zagarniętego przez państwo. Warto przypomnieć, że obok reformy rolnej, którą legitymizowała kontrowersyjna ustawa, po 1945 roku władze siłą odbierały wielu rodzinom dorobek całych pokoleń – domy, meble, obrazy łącznie z portretami przodków, a nawet zbiory książek. Biblioteka mojego dziadka, licząca 40 tys. woluminów, zniknęła bez śladu, a były w niej bezcenne dzieła. Choć jestem zapalonym bibliofilem, udało mi się znaleźć tylko jedną pochodzącą z niej książkę.

– Po 1989 roku niektórzy politycy usiłowali rozgrywać kwestię ewentualnego zwrotu majątków, strasząc wyborców powrotem dawnych właścicieli.
– Pewnie dlatego do dziś nie doczekaliśmy się ustawy regulującej tę sprawę. Zwrot w naturze jest z wielu względów nierealny. Najlepszym rozwiązaniem byłoby więc odszkodowanie wypacane w gotówce – np. na poziomie 20 proc. wartości majątku. W związku z tym, że państwo od 22 lat odpycha od siebie tę kwestię, nie miałem innej możliwości niż podjęcie prawnej batalii, zakończonej w kilku przypadkach sukcesem. Szczególnie spektakularny był zwrot zamku w Wiśniczu i zrujnowanego pałacu w Kruszynie. Sprawą zainteresowały się europejskie media z „Paris Match” i przez chwilę chcąc nie chcąc poczułem się jak celebryta. Była to naprawdę ciekawa historia, ponieważ władze przejmując siłą zamek nie zadbały o formalności, o czym przypomniały sobie w 1987 roku. Może udałoby się im załatwić tę sprawę po cichu, ale do mojego ojca przyjechała delegacja z Wiśnicza z informacją, że nie wszystko stracone.

– Mieszkańcy nie dali się nastraszyć, że książę wróci i będzie rządził z zamku?
– Wręcz przeciwnie. Czuliśmy z ich strony sympatię i wsparcie. Dziś zamek nadal jest własnością zgromadzenia rodzinnego, a zarządza nim burmistrz Wiśnicza. W zamku mieści się muzeum. Fundacja Rodziny Lubomirskich, której jestem prezesem, przeznaczyła pewne środki na konserwację elementów wystroju. Wspiera też miejscową drużynę rycerską. Inne warte przypomnienia działania Fundacji to sfinansowanie sali komputerowej w szkole w Nowym Wiśniczu, stypendia dla studentów z kresów wschodnich podejmujących studia na Akademii Ekonomicznej w Krakowie, jak również projekt stworzenia ośrodka dla osób pokrzywdzonych przemocą w rodzinie.

– Niedawno znów zrobiło się głośno w związku z pańską aktywnością w dziedzinie zwrotu rodzinnych nieruchomości. Posłowie przerazili się, że zamknie pan parking przy Sejmie.
– Także i w tym przypadku zaproponowałem kompromis. Koło Sejmu zamierzam zbudować biurowiec, który będzie miał kilkupiętrowy podziemny parking. Dla naszych parlamentarzystów przeznaczę tyle miejsc, ile ich mieli dotychczas. Na marginesie – kolejne potyczki prawne zachęciły mnie do przygotowania doktoratu właśnie w dziedzinie restytucji majątku.

– W gabinecie, który zdobią wielkie portrety pańskich przodków, na stylowym biurku leży kask budowlany.
– Często go używam, ponieważ sam nadzoruję inwestycje które prowadzę. Należę do tych managerów, którzy mówią, ze praca to ich żywioł. Po prostu – uwielbiam to, co robię. W dodatku staram się być perfekcjonistą. Zdaję sobie sprawę, że czasem współpraca ze mną może być trudna, zwłaszcza dla architektów. Staram się dopracować każdy projekt w najdrobniejszych szczegółach. Inaczej być nie może. Spec­jalizuję się w inwestycjach dla najbardziej wymagających odbiorców. Są to zwykle poważne przedsięwzięcia – na poziomie około 100 mln złotych. Obecnie koncentruję się na kilku projektach. W Łodzi powstanie niezwykły biurowiec, którego części wspólne – zgodnie z nazwą – będą nawiązywały do „Pałacu Lubomirskich”. Z kolei w Krakowie zbuduję „Ecohotel” o bardzo nowoczesnej, choć dopasowanej do zabytkowego otoczenia, architekturze i rozwiązaniach technologicznych, które dopiero pojawiają się w naszym kraju. Wiele uwagi poświęcam budowie apartamentów w stylu nowego art deco na warszawskim Mokotowie. Mało kto wie, że nazwa dzielnicy pochodzi od francuskiego mon coteaux – czyli moje wzgórze – jak nazwała swój piękny park Izabella Lubomirska. Jeszcze przed wojną funkcjonowała nazwa Monkotów. Chodząc po stolicy odkrywam kolejne miejsca związane z moją rodziną i to nie tylko budynki użyteczności publicznej, pałace i kamienice. Choć pochodzę z przepięknego Krakowa, a wiele lat spędziłem w niemniej urodziwym Poznaniu, to jednak Warszawa – pomimo wojennych zniszczeń i chaotycznej odbudowy – jest mi bardzo bliska. Chciałbym, żeby moja działalność deweloperska stanowiła krok w kierunku uporządkowania miasta, które wygląda z roku na rok lepiej.

– Ma pan okazję do twórczej adaptacji siedziby Bieruta.
– Inwestycję tę realizuję dla Kulczyk Real Estate Holding jako prezes Euro Invest Sp. z o.o.. Budynek, ulokowany przy ul. Wspólnej 62 w Warszawie, pomimo, że reprezentuje soc­realizm, to jednak charakteryzuje się ciekawą architekturą.

– Podobno był swoistym żartem architekta Marka Leykama, twórcy znakomitego „Okrąglaka” w Poznaniu.
– Dla mnie szczególnie ciekawym zadaniem było wpisanie potężnego bunkra Bieruta w adaptowany biurowiec, tak, żeby nawet ta niezwykła część spełniała funkcje użytkowe.

– Myślę, że to swoisty chichot historii – książę Lubomirski przebudowuje przedmiot dumy stalinowskiego dyktatora.
– Historia mojej rodziny splata się z dziejami naszego kraju. Okres panowania Bieruta był dla nas czasem przetrwania. Większość rodziny wyjechała za granicę, niektórzy zrobili kariery biznesowe, inni artystyczne. Mój ojciec został w Polsce, żeby zająć się krewnymi w starszym wieku, którzy nie chcieli opuścić kraju. Z dnia na dzień straciliśmy prawie wszystko. W naszej krakowskiej kamienicy kolejne mieszkania zaczęli zajmować przedstawiciele skoligaconych z nami arystokratycznych rodów. Zaraz po wyzwoleniu Krakowa, stacjonował u nas rosyjski generał. Zabrał dziadka na Wawel opuszczony w popłochu przez gubernatora Hansa Franka. Rosjanin zaproponował: „Kniaź, weź coś na pamiątkę, choćby Mercedesa.” Dziadek zabrał leżącą na burku książkę, z kartką zagiętą w miejscu, w którym gubernator przestał ją czytać. Wkrótce potem władze, chcąc nam dokuczyć, dokwaterowały najpierw 20 żołnierzy, a potem dwie rodziny pracowników Służby Bezpieczeństwa. Ojciec dostał tzw. wilczy bilet i nie mógł podjąć studiów. W końcu zdesperowany napisał skargę do Bieruta. Został przyjęty na Akademię Górniczo-Hutniczą, i zgodnie z nakazem podjął pracę w… kolebce klasy robotniczej czyli w Hucie im. Lenina. I tym razem w ramach szykan nie otrzymał stanowiska inżynierskiego, wyrobił więc sobie wizytówkę: „Stanisław książę Lubomirski, pierwszy ślusarz sieci cieplnych Huty im. Lenina”. W tych trudnych czasach ojciec zaznał wiele wyrazów solidarności, a z przyjaciółmi z huty utrzymuje bliski kontakt do dzisiaj.

– Z kolei pan utrzymuje kontakt z członkami brytyjskiej rodziny królewskiej.
– Media wypytują mnie o wizyty w pałacu Buckingham lub ślub księcia Williama i Kate Middleton, natomiast dla mnie szczególnie ważna jest współpraca z księciem Karolem w kontekście naszej rodzinnej fundacji. Niezwykłą inspirację stanowi też dla mnie pomysł księcia Karola, który zbudował niedaleko od Londynu całkowicie ekologiczne miasteczko Poundbury, będące jednocześnie bardzo miłym miejscem do życia.

– Wspomniał pan wcześniej o swoim szybkim wejściu w biznes. Czy nie kolidowało ono ze studiami?
– Wręcz przeciwnie. Jako licealista miałem na głowie 5 kamienic z lokatorami, problemami z remontami itp. Była to swoista szkoła życia, a zarazem biznesu. Później, jako student, a potem młody prawnik wraz z ojcem walczyłem o bezprawnie zabrane elementy rodzinnego majątku. Toczyłem prawdziwe batalie, choćby o portrety moich przodków, które zabrano do muzeów. Zawsze zaczynałem od propozycji ugody, że dzieła sztuki mogą zostać jako depozyt naszej rodziny. Kiedy trafiałem na mur niezrozumienia – podejmowałem walkę. Po ukończeniu aplikacji radcowskiej, postanowiłem podjąć studia w London School of Economics, gdzie w tym samym czasie studiowało wielu ciekawych ludzi m.in. norweski następca tronu. Kolejny etap mojej nauki to Universidad de Navarra, który prowadzi program managerski wspólnie z Harvardem. Oznaczało to kontakt z najznakomitszymi wykładowcami, a także z wielu przedstawicielami polskiego biznesu. W tym gronie byłem najmłodszy spośród całej polskiej grupy. Co tu kryć – dobre uczelnie typu MBA to miejsce, gdzie zdobywa się nie tylko wiedzę, ale też kontakty.

– Dużym wydarzeniem medialnym był pański ślub z Dominiką Kulczyk.
– Jesteśmy małżeństwem już od 10 lat. Żona również aktywnie działa w biznesie, prowadzi z Jackiem Santorskim firmę Values, udziela się na polu ekologii w Green Cross Poland, a także prowadzi autorską Akademię Psychologii Przywództwa w ramach znanej Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej.

Co lubi Jan Lubomirski-Lanckoroński?

Zegarki – nie nosi, ale nigdy się nie spóźnia.
Ubrania – styl klasyczny. Garnitury szyte na miarę w Vistuli. Ceni znakomite brytyjskie i włoskie buty. Koszule zamawia w krakowskiej firmie. Jest kolekcjonerem spinek do koszul.
Wypoczynek – Chętnie jeździ z rodziną po Polsce. Za granicą permanentnie zjeżdża z ustalonych tras, dzięki czemu ma okazję poznać zakątki nieznane turystom, jak choćby niezwykła aztecka piramida w Meksyku nie opisywana w przewodnikach.
Kuchnia – polska, o czym decyduje przywiązanie do tradycji. Doprowadził do wydania pierwszej polskiej książki kucharskiej, którą dla książąt Lubomirskich opracował kuchmistrz Czarniecki. Dzieło zawiera 300 przepisów, w tym 100 dań z ryb.
Restauracja – warszawska „U Kucharzy”, której jest stałym klientem. Czasem kupuje dania na wynos.
Samochód – „Zwykle korzystam z Porsche Carrera cabrio, które wybrała dla siebie żona. W związku z tym oddałem jej rodzinne Audi Q7”.
Hobby – jest zapalonym bibliofilem. Jak wspomina: „Zaczynałem kolekcjonować od książek z XIX wieku, potem cofałem się coraz dalej, aż do wieku XVI, na którym się obecnie koncentruję. Mieszkając w Anglii przywoziłem do Polski walizki pełne starodruków.”