Rozmowa z Cyprianem Kostewiczem, dyrektorem sprzedaży i marketingu w.p.c.
– Jaki nosi pan zegarek?
– Oczywiście marki TAG Heuer, ale używam kilku marek z portfolio naszej firmy. Jestem zwolennikiem zasady, że należy dopasować zegarek od okazji. Elegancki do garnituru, sportowy do sportu. Ponieważ lubię aktywny styl życia, bliski jest mi styl TAG Heuer, który nawet w przypadku bardzo eleganckich zegarków nasuwa pewne skojarzenia ze sportem – żeglarstwem, tenisem czy też wyścigami samochodowymi.
– Ikoną tego stylu jest kwadratowy model Monaco, który ponad 40 lat temu wypromował Steve McQueen.
– Jest to jeden z nielicznych przypadków, gdy akcja marketingowa z roku 1970 jest pamiętana do dziś i wciąż budzi pozytywne emocje. Wiąże się z tym mało znana, ale ciekawa historia. Znakomity amerykański aktor grał kierowcę biorącego udział w wyścigu Le Mans. Film kręcono właśnie na tym torze. McQueen pod każdym względem starał się upodobnić do mistrza F-1 Jo Sifferta, który… nosił Monaco. Kiedy dowiedział się o tym Jack Heuer, natychmiast zdecydował się przesłać aktorowi kilka zegarków do wyboru. Sprawę trzeba było załatwić błyskawicznie, złapał więc na korytarzu młodego pracownika firmy, któremu zlecił zadanie. Działo się to w czasach, gdy na granicy szwajcarsko-francuskiej celnicy sprawdzali bagaże.
– Zapewne zażądali cła za przewożone zegarki…
– Zrozpaczony wysłannik zadzwonił z prośbą o pomoc. Po kilku godzinach oczekiwania poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu i mówi: „Jedziemy”. Był to sam Steve McQueen, który przyjechał na motocyklu. Młody człowiek stał się potem słynny w firmie, spędził bowiem kilka dni na planie filmowym. A aktor zdecydował się na Monaco z niebieską tarczą, wtedy jeszcze z pleksiglasową szybką. Dzisiejsza wersja jest nieco większa i ma, oczywiście, szafirowe szkiełko. Kiedy jednak z okazji czterdziestolecia tego wydarzenia pojawiła się limitowana seria Monaco, identyczna jak w 1970 roku, natychmiast została wykupiona przez kolekcjonerów. Na marginesie, koronka tego modelu umieszczona jest po lewej stronie tarczy – żeby nie dotykała dłoni kierowcy.
– W tym, co pan mówi, jest dużo pozytywnych emocji. Czy podobnie uległ pan kolekcjonerskiej pasji?
– Mam, oczywiście, kilka zegarków, ale, na szczęście, nie. Byłoby mi niezmiernie trudno zachować dystans do mojej pracy, która głównie polega na zarządzaniu działem, sprzedażą i marketingiem. Muszę zachować trzeźwy umysł, inaczej wiele limitowanych edycji znajdowało by się do tej pory w skrytym, wydzielonym miejscu w biurze zamiast na nadgarstkach naszych klientów. Poprawna jest inna interpretacja – po prostu, bardzo lubię to, co robię.
– Czy już podczas studiów chciał pan zostać managerem?
– Wręcz przeciwnie. Mówię poważnie. Moi rodzice są wysokiej klasy rehabilitantami, ojciec posiada tytuł doktora, toteż kontynuując rodzinną tradycję, trafiłem na Wydział Rehabilitacji Ruchowej warszawskiej AWF. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że pracując z chorymi uczę się tego, co potrzebne mi będzie w przyszłości. Rehabilitant, podobnie jak manager, musi umieć stworzyć wizję i przekonujący plan, który prowadzi do osiągnięcia celu. Jednocześnie musi być zdecydowany i odpowiedzialny, współpracując z ludźmi, gdyż oni postrzegają drugą osobę jako specjalistę w swojej dziedzinie, dzięki któremu ich życie ulegnie poprawie. Jako młody człowiek zaliczyłem ciekawą szkołę życia. Moi rodzice zdecydowali się wyemigrować do USA, gdzie jednak nie potrafiłem sobie znaleźć miejsca. Po czterech miesiącach wróciłem do Polski dokończyć studia. Do Stanów Zjednoczonych wyjeżdżałem co roku. To wspaniały kraj z punktu widzenia turysty, ale żyć tam bym nie mógł. Już wcześniejszy, 4-letni pobyt w Libii utwierdził mnie w przekonaniu, że Polska jest moim miejscem na Ziemi. Podobnie jak wielu amerykańskich absolwentów, postanowiłem po studiach zrobić sobie długie wakacje, które trwały… 1,5 roku. Był początek lat 90. Moi koledzy rozpoczynali kariery w dużych międzynarodowych korporacjach lub wyjeżdżali za granicę. Marzyli o modelu „fura, skóra i komóra”, a ja jeździłem moim małym Fiatem i dorywczo zarabiałem jako instruktor narciarski w Dolomitach, uprawiałem na windsurfing w Grecji, USA i na moim ukochanym Helu. Jeździłem po Polsce na rowerze i żyłem beztrosko.
– W taki sposób można poznać wielu ciekawych ludzi.
– I tak się stało w moim przypadku. Moja znajoma zapytała mnie, czy przez kilka dni popracowałbym dla japońskiej agendy rządowej, która poszukiwała w Polsce partnera do uprawy grzybów shiitake. Wymagania były z mojego punktu widzenia niewielkie – znajomość angielskiego i operatywność. W błyskawicznym tempie zarobiłem znaczną kwotę i stwierdziłem: „W tym biznesie jest coś fajnego”. Zgodziłem się więc zostać tłumaczem w izraelskiej firmie, która chciała uruchomić w Polsce fabrykę wody butelkowanej Eden Springs. Na początku otrzymałem zadanie – jak się potem okazało z założenia – prawie niewykonalne. Właściciel zlecił mi uzyskanie koncesji na odwiert wody oligoceńskiej. Kiedy mi się to udało – otrzymałem propozycję stałej pracy. Była to dla mnie doskonała lekcja biznesu, zajmowałem kolejno różne stanowiska managerskie – odpowiadałem za marketing, sprzedaż, byłem też szefem oddziału. Któregoś dnia ze zdumieniem stwierdziłem, że ja – miłośnik sportu i niezależności – świetnie się czuję pracując po kilkanaście godzin dziennie, nierzadko łącznie w weekendami.
– Firma – znana dziś pod krótszą nazwą, Eden – odniosła olbrzymi sukces na rynku polskim i za granicą. Jej siedziba mieści się w Lozannie.
– Kiedy odchodziłem w 2001 roku, zatrudniała ponad 800 osób w pięciu oddziałach. W ciągu zaledwie kilku lat Eden zajął dominującą pozycję w swojej branży. Ja jednak otrzymałem ciekawszą propozycję. Zwrócił się do mnie Joel Birman z W.P.C., który wcześniej był CFO Edenu, proponując funkcję dyrektora sprzedaży i marketingu w dziale dóbr luksusowych. Zgodziłem się, prosząc jednak o trzy miesiące przerwy, którą mógłbym wykorzystać na długie wakacje, których tak bardzo brakowało mi podczas 6 lat w Edenie. Wróciłem pełen chęci do pracy i szybko okazało się, że nie będzie łatwo.
– Zdaniem ekspertów, w dziedzinie zarządzania manager, mając trudne zadanie, powinien wcześniej „podładować akumulator”.
– Po ataku na WTC 11 września 2001 roku branża artykułów luksusowych zanurkowała. A ja dodatkowo musiałem wszystko poukładać na nowo. Byłem zaskoczony rozmawiając ze sprzedawcami, którzy oferowali produkty drogie, a nie luksusowe. Rynek opierał się na podstawowych markach, a zegarek kojarzony był wyłącznie z funkcją mierzenia czasu, czy – jak kto woli – pokazywał godzinę. Jak więc mogli przekonać do nich klientów? Szczególnie jeżeli oferowali nowe, nikomu nieznane marki. Również zasady pracy w firmie były nieadekwatne do otaczającej nas rzeczywistości, a o możliwości szybkiego rozwoju przy zastanym systemie pracy nie mogło być mowy. Zdecydowałem się na głęboką restrukturyzację, przyjąłem nowych pracowników, którzy byli kompetentni i pełni zapału. Udało mi się przekonać zarząd do sensownych działań marketingowych, które szybko przyniosły efekty.
– Na czym polegały te działania?
– Jestem przeciwnikiem wydawania pieniędzy na marketing – trzeba je mądrze inwestować. To naprawdę ogromna różnica. W przypadku marek z naszego portfolio – TAG Heuer, Gucci, Burberry, Donna Karan, Police, TW Steel i Anne Klein – kluczem do sukcesu jest bezpośrednie dotarcie do potencjalnych klientów oraz dobre, profesjonalne relacje z naszymi partnerami biznesowymi. Niby oczywiste, ale diabeł tkwi w szczegółach. Również znajomość grup docelowych dla każdej z naszych marek determinuje działania, jakie podejmujemy w codziennych projektach i zadaniach. Umiejętne wykorzystanie narzędzi, jakie oferują światowe działy marketingu naszych marek, pomagają nam tworzyć działania dedykowane naszym partnerom i klientom ostatecznym. Ogromną rolę pełnią ambasadorowie marek. Brad Pitt kojarzy się z Carrerą TAG Heuer – najlepiej sprzedającym się modelem tej firmy. Steve McQueen z linią Monaco, a Leonardo Di Caprio z linią Aquaracer. Z kolei zegarki dla pań promuje od tego roku piękna Cameron Diaz. Na marginesie – miałem okazję spędzić w jej towarzystwie cały wieczór. To wielka aktorka, która zachowuje się bardzo naturalnie i nie ma w niej nic z gwiazdorskiej pozy.
– TAG Heuer osiągnął na polskim rynku wyjątkowo wysoką pozycję, stanowi alternatywę dla Roleksa.
– Miło mi słyszeć te słowa, jednak dla nas głównym konkurentem jest marka Omega. To prawda – TAG Heuer jest znany i ceniony w naszym kraju, i w pełni na to zasługuje. To jedna z najbardziej szacownych marek, istnieje od 1860 roku i jest znana z licznych innowacji, które popchnęły naprzód zegarmistrzostwo. Takim historycznym wynalazkiem był przestawny zębnik, dzięki któremu zegarek i chronograf mogą działać w czasie rzeczywistym. Ogólnie znane są osiągnięcia firmy, która przed laty jako pierwsza wyprodukowała zegarki mechaniczne mierzące czas z dokładnością do 1/5 sekundy, dochodząc w końcu do 1/100 w modelu Mikrograph, a w ubiegłym roku do 1/1000, za co Mikrotimer Flying zdobył najważniejsze branżowe nagrody. W tym roku na targach w Bazylei zaprezentowano model Mikrogirder o dokładności pomiaru czasu 1/2000 części sekundy. W porównaniu ze standardowymi zegarkami, nowy model TAG Heuer, pracujący z częstotliwością 1000 Hz (7 200 000 wahnięć/h) jest aż 250 razy szybszy. Nic więc dziwnego, że rozwiązanie objęto 10 patentami.
– Dlaczego TAG Heuer nie proponował tak długo cenionego przez miłośników zegarków efektownego tourbillonu, czyli odsłoniętego na tarczy – najprościej mówiąc – obracającego się „serca mechanizmu”?
– Prezydent firmy Jean-Christophe Babin powiedział kiedyś, że jak długo będzie prezydentem, w ofercie nie pojawi się taki model. Niedawno publicznie nawiązał do tych słów informując o premierze zegarka z wyjątkowym, podwójnym tourbillonem poruszającym się 12 razy szybciej niż znane na rynku modele. Pomimo wysokiej ceny – 220 tys. CHF – w przypadku tak nowatorskiego rozwiązania nie brakuje chętnych… Jako ciekawostkę dopowiem, że również w Polsce zdarza się nam sprzedawać modele z najwyższej półki.
– A co z podstawowymi modelami?
– Podlegają stałej ewolucji. Tag Heuer jest dziś prawdziwą manufakturą, sam wytwarza mechanizmy, koperty, tarcze, bransolety. To świadczy o klasie marki. Chciałbym wspomnieć, że udało nam się zdobyć polski rynek nie tylko dla TAG Heuer. Świetnie sprzedają się produkowane w Szwajcarii zegarki Burberry. Polki cenią biżuterię i czasomierze Donna Karan NY. Rynek musi natomiast dojrzeć do wspaniałych wyrobów Gucci. Srebrna biżuteria kosztuje 800-1200 zł. Jedni mówią, że to za drogo, inni, że… zbyt tanio. W przypadku złota często u nas bardziej liczy się waga niż jakość wyrobu. To błąd. Młodszym klientom podobają się zegarki holenderskiej firmy TW Steel promowane przez Team Renault F1. Warto też wspomnieć o stanowiących dopełnienie naszej oferty znakomitych przyborach do pisania marki Pilot, która, obok klasycznych kolekcji, proponuje wyjątkowe cenne pióra kolekcjonerskie.
Co lubi Cyprian Kostewicz?
Zegarki – „Oczywiście kilka modeli TAG Heuer, na różne okazje.”
Pióra – używa produktów firmy Pilot
Ubrania – styl włoski. Jeżeli szycie na miarę to Canali
Kuchnia – prosta, polska, głównie ze względu na najlepsze zupy na świecie
Restauracja – „U Kucharzy”, „Czytelnik” i „Mielżyński” w Warszawie, ta ostatnia jednak ze względu na atmosferę, a nie menu. Ostatnio wyśmienita kuchnia w „Opasłym Tomie” rodzeństwa Kręglickich. „Kong” w Paryżu, niedaleko Luwru. Poleca najlepsze steki w Cape Town w restauracji, którą odwiedza m.in. George Clooney
Samochód – Subaru Legacy „podrasowany” przez Leszka Kuzaja. Jest fanem Porsche
Hobby – narty, zimowa wspinaczka, windsurfing, mountains biking.
Podróże – najchętniej odwiedza nieznane zakątki Polski. Często wyjeżdża na weekendy do europejskich stolic. Chętnie wraca do USA i Abu Dabi, gdzie mieszka jego siostra. W planach ma wyjazd do Nowej Zelandii