Angola

W 1976 roku w reportażu „Jeszcze dzień życia”, poświęconym wojnie domowej w Angoli, Ryszard Kapuściński pisał: „To jest kraj nieszczęśliwy, tak jak są nieszczęśliwi ludzie, którym życie nie chce się ułożyć.” Dalej skonstatował: „Żaden kraj Afryki nie miał takiej długiej wojny. Żaden nie był tak zniszczony. Były to krótkie prolegomena do tego, co dopiero miało się wydarzyć. Wojna skończyła się 26 lat później, już w XXI w.

Jeszcze w połowie XX w. Angola była najważniejszą i największą posiadłością portugalską w Afryce. Stanowiła jeden z ostatnich bastionów upadłego imperium kolonialnego. W XX wieku była rajem dla ubogiej ludności Portugalii. Drugie co do wielkości miasto Angoli z nowoczesną wielkomiejską architekturą, obecne Huambo, nosi nazwę Nowa Lizbona. W 1970 r. co dziesiąty mieszkaniec miał portugalskie korzenie. Na ponad 5 mln mieszkańców, pół miliona stanowili Portugalczycy. Portugalia długo nie chciała pożegnać się z Angolą, oddała ją dopiero w 1975 r. Ponad 95 proc. Portugalczyków uciekło z Angoli, udając się głównie do Brazylii i RPA, a Angola upadła, najpierw gospodarczo, następnie politycznie, pogrążając się na dziesięciolecia w wojnie domowej i zamykając dla świata zewnętrznego.

Najdroższe miasto świata

Moja przygoda z Angolą zaczęła się w ambasadzie tego kraju w Berlinie. Proces wizowania było to biurokratyczne szaleństwo. Aby uzyskać wizę musiałem przedstawić dziesiątki dokumentów, w tym rachunki, które większość z nas wyrzuca. Wygląda na to, że Angolą też nikt się nie interesuje, poza fanami ropy naftowej i diamentów.

Jestem na lotnisku Quatro de Fevereiro w Luandzie. Quatro de Fevereiro to w języku portugalskim po prostu 4  lutego, to dzień święta narodowego obchodzonego z okazji rozpoczęcia walki zbrojnej z kolonialną Portugalią w 1961 r. Z lotniska wchodzę wprost w gorące i chaotyczne miasto. To Luanda. Miasto wojny domowej, naftowego bogactwa i typowej afrykańskiej biedy. Miasto nowoczesnych chińskich drapaczy chmur i cicho rozkładającej się portugalskiej architektury kolonialnej. Miasto nienawiści i miłości. Miasto uciekinierów i tułaczy. Najdroższe miasto świata dla cudzoziemców. Miasto bolesnych kontrastów.

Docieram do Huambo, aż do 1975 r. zwanego Nową Lizboną. W 1960 r., czy w 1970 r. zapewne żaden Portugalczyk z Nowej Lizbony nie przypuszczał, że jego kochane, piękne i dumne miasto będzie ukoronowane pomnikiem rewolucjonisty, a dla niektórych terrorysty Antonia Agostinha Neto. Tak też musi myśleć Jonas Savimbi, który go nienawidzi, władając tym miastem do 2002 r. po exodusie Portugalczyków.

Neto i Savimbi

Pomnik Neto w Huambo dominuje nad każdym jego przeciwnikiem politycznym, stanowi symbol zwycięstwa Neto nad wszystkimi, nad Portugalczykami, którzy porzucają Huambo, a właściwie Nową Lizbonę, oraz nad Jonasem Savimbim i jego UNITĄ, dla których Huambo było ostatnim domem, przed ich nieodwracalną klęską. Ale że tak będzie, Neto nigdy się nie dowie.

Neto, poeta, lekarz, rewolucjonista, prezydent i triumfator umiera w 1979 r. w Moskwie na raka trzustki. Jonas Savimbi, śmiertelny wróg Neto, wydaje się być nieśmiertelny. Ginie ponad 23 lata później. Przeżywa 6 prób zamachu, 17-krotnie ogłaszana jest jego śmierć. Umiera dopiero 22 lutego 2002 r. w bitwie. Podczas strzelaniny odnosi 15 ran. Ale i tak niewielu wierzy w jego śmierć. Ten stan zmienia dopiero oświadczenie Departamentu Stanu USA, w którym potwierdza się jego zgon. Jonasowi nie stawia się pomników. Po wypchnięciu go ze świata, wypycha się go z pamięci.

Wałęsam się po zrujnowanej posiadłości Savimbiego w Huambo, które on sam nazywał swym „Białym Domem”. Mieszkają tam teraz bezdomni. Są mili. Pozwalają mi fotografować. Tylko na tym budynku, a właściwie jego ruinach powiewa poszarpana flaga UNITA. Poza tym miejscem, całe Huambo dekorują barwy MPLA.

Jadę Estradą Nacional 280 w Serra de Leba. Tę drogę też pozostawili w spuściźnie Portugalczycy. To jedna z najsłynniejszych dróg górskich na świecie. Jej budowa rozpoczyna się w epoce kolonialnej pod koniec lat 60. XX w. W też tej epoce, w latach 70. ubiegłego wieku oddaje się drogę do użytku. Portugalczycy są dumni. Takiej nie ma nawet w Portugali. Meandrująca droga prowadzi z wysokości 1845 m n.p.m. do poziomu morza. Jadąc nią, przemierza się aż 4 strefy klimatyczne. Jazda w deszczowe dni jest niebezpieczna nawet dla doświadczonych kierowców. Droga, biorąc pod uwagę czas jej budowy, jest cudem inżynierii. Jest tak piękna, że wielu kierowców, zahipnotyzowanych jej urodą, składa jej ofiarę ze swego życia. Ci hojniejsi poświęcają także życie swych pasażerów. Trudno o wyższe uwielbienie. Droga zyskuje kultową nazwę piękna przepaść.

Targ niewolników

Jestem w Bengueli, czwartym co do wielkości mieście Angoli. Benguela to dawne centrum handlu niewolnikami. Miasto wypełnia dostojna, lecz w większości zniszczona architektura kolonialna, ale są tutaj także obiekty w stanie nienaruszonym. Znajduję bardzo mały kościół. Ogrzewa go ostre, afrykańskie słońce. Wygląda tak spokojnie i cicho. To właśnie Igreja Nossa Senhora do Populo z 1748 r. To w tej świątyni byli chrzczeni niewolnicy przed zabójczą podróżą na plantacje Ameryki Południowej przez Atlantyk, ocean śmierci.

W lokalnym barze stawiam piwo Windhoek Draught. Jedno z nich podaję Miltonowi. Jeździ on po Namibii i coś sprzedaje, ale to mnie nie interesuje, interesuje mnie jego wojna. Rozmawiamy o mnie, o nim, o tym co robię, tutaj w środku Namibii, w Keetmanshoop, w środku niczego, podczas już którejś fali pandemii i o nim, i jego wielkiej wojnie, wojnie w Angoli. Milton należy do Koloredów, co z dumą podkreśla. Koloredzi stanowią najbardziej wymieszaną grupę rasową w Afryce. W RPA za czasów obowiązywania doktryny apartheid Koloredzi byli uznawani za „rasowo” doskonalszych niż ludność czarnoskóra i mogli walczyć w południowoafrykańskich wojnach. Milton miał ten przywilej i bił się w Angoli jako żołnierz armii RPA. Rozmawiamy o polach

Cuito Cuanavale.

Wynajmuję samochód i jadę jeszcze dalej. Na pola minowe Cuito Cuanavale, na miejsce największej bitwy lądowej w Subsaharyjskiej Afryce. Bitwa pod Cuito Cuanavale toczy się z przerwami między 14 sierpnia 1987 r. a 23 marca 1988 r. Armia Angoli, którą władała MPLA, wraz z bitnymi Kubańczykami, którzy pojawili się w Afryce, by wspierać lewicowy ruch MPLA, i sowieckimi doradcami, żołnierze biali i czarnoskórzy stają naprzeciw żołnierzom białym, kolorowym i czarnoskórym z RPA i angolskiej UNITA. To już nie jest pojedynek między białymi kolonistami a czarnoskórymi rewolucjonistami, to nie jest wojna o wyzwolenie podbitych i wypędzenie agresorów, to jest konfrontacja między ludźmi o odmiennych wizjach ideologicznych budowy postkolonialnej Angoli. Klasyczna proxy war, jakich dziesiątki ma teraz miejsce.

Na plaży pod Luandą znajduję olbrzymi cmentarz. Cięgnie się kilometrami. Rozkładają się na nim dziesiątki tytanów. Metalowe olbrzymy, już nie mogą pływać. Stały się bezużyteczne i zostały porzucone. Nie leżą na dnie jak ich bracia, potopieni pod Lepanto, lecz rozkładają się w gorących promieniach angolskiego słońca. Nikt im nie pozwolił spocząć z honorem w otchłani oceanu. Czekają na śmierć na lądzie jak gigantyczne szczury. Fotografuję je. Jeden nosi emblematyczną nazwę: Lepanto.

 

Dariusz J. „Drayer” Drajewicz

Fotografik, filmolog, reportażysta (Akademia Fotografii, Studium Fotografii Związku Polskich Artystów Fotografików, Instytut Sztuki Polskiej Akademii Nauk [filmoznawstwo]), dr nauk prawnych (Instytut Nauk Prawnych PAN), profesor Akademii Polonijnej, dyrektor Międzynarodowego Instytutu Sztuki, podróżnik (przebywał w ponad 110 krajach świata), uczestnik wystaw fotograficznych i autor zbiorów fotografii, m.in. albumów: Unresurrected Cities, 2021 (j. arabski i angielski); Somalia. Black Hawk Died”, 2023 (j. angielski), reportaży i fotoreportaży podróżniczych oraz podcastów radiowych: „Apokalipsa Trzeciego Świata”, afrykanista i nyktofil.