Zofia Gołubiew

Rozmowa z Zofią Gołubiew, dyrektorem Muzeum Narodowego w Krakowie

– Pracuje pani na stanowisku dyrektora muzeum już od wielu lat, jak ocenia pani swoje dokonania, z czym było najtrudniej?
– Jestem dyrektorem muzeum już 12 lat. Do niedawna byłam jedyną kobietą w Polsce na takim stanowisku. I muszę przyznać, że to nie było takie proste. Od pewnego czasu jest w Warszawie Agnieszka Morawińska, tak więc wreszcie mam koleżankę w tej roli… Ten fakt ma bardzo istotne znaczenie w odpowiedzi na pani pytanie. Gdy objęłam to stanowisko patrzono na mnie sceptycznie: „jak sobie baba poradzi…” Właściwie od razu zaczęto mi podkładać jakieś kłody pod nogi, ale nie zrażało mnie to. O co najbardziej walczyłam? Przede wszystkim o to, by poprawić infrastrukturę tego muzeum. Udało się dokonać całkowitej odnowy oblicza instytucji. Nie umniejszając swojej roli muszę podkreślić, że była to ogromna praca zespołowa. Nie mogłabym przecież zrobić tego wszystkiego sama.

Jak dotąd mamy spore sukcesy w tej dziedzinie, ale praca cały czas trwa. Druga rzecz, o którą walczyłam, to o to, żeby Kraków, ale i państwo polskie, nie utraciło Zbiorów Czartoryskich. Niestety, było takie zagrożenie. W moim przekonaniu, ta walka też zakończyła się sukcesem, i dziś nie muszę się już tym zajmować z równą mocą, gdyż sprawę przejął minister Bogdan Zdrojewski, który bardzo dogłębnie się tym problemem zajął. Mam wielką satysfakcję, że się do tego przyczyniłam, gdyż od roku 2002 były różne zakusy na Zbiory Czartoryskich. Teraz jestem spokojna.

– W jakim stanie było muzeum, gdy obejmowała pani swoje stanowisko?
– To bardzo trudne pytanie. Z Muzeum Narodowym jestem związana niemal od ukończenia studiów. Najpierw, w latach 1974-80, byłam redaktorem wydawnictw, od 1981 do 1996 roku – kierownikiem Działu Nowoczesnego Polskiego Malarstwa i Rzeźby. Przez cztery kolejne lata pełniłam funkcję Wicedyrektora ds. Naukowych i Oświatowych. Byłam bardzo zaprzyjaźniona z moim poprzednikiem, dyrektorem Tadeuszem Chruścickim, który zresztą mnie powołał na stanowisko wicedyrektora. Pracowałam z nim jako zastępca od roku 1996. Dyrektor Chruścicki sam wyznaczył sobie datę odejścia i zgodnie z planem, po męsku, Muzeum opuścił, a mnie wskazał ministrowi na następcę. Był jednak nadal w Krakowie i nie ukrywam, że bardzo liczyłam na jego pomoc. Często się spotykaliśmy i dyskutowaliśmy o Muzeum. Niestety, zupełnie niespodziewanie zmarł i w tej chwili ogromnie mi go brakuje. Myślę dzisiaj, że to jedyny, być może, człowiek, który naprawdę doceniłby to, jak się Muzeum zmieniło. Nie mogę powiedzieć żadnego krytycznego słowa na temat tego, jak było zarządzane wcześniej. Faktycznie poprawiliśmy za mojej dyrektury infrastrukturę Muzeum, ale też trzeba powiedzieć, że dyrektor Chruścicki nie miał takich możliwości.

– Inne czasy?
– Nie było funduszy europejskich, rzeczywistość była zupełnie inna. Jego wielką zasługą było to, że przez lata PRL zachował to Muzeum i ochronił przed różnymi zakusami i ograbieniami ze strony naszych ówczesnych „władców”. Doprowadził do zakończenia rozbudowy Gmachu Głównego, pozyskał dla Muzeum Pałac Biskupa Erazma Ciołka i zakopiańską Atmę, otworzył kilka stałych galerii i kilka epokowych wystaw, m.in. słynną „Polaków portret własny”. Nam z kolei udało się wprowadzić Muzeum w XXI wiek. Chodzi mi o zastosowanie nowoczesnych metod prezentacji zbiorów, multimedia, digitalizację. Za czasów dyrektora Chruścickiego ciężko było zdobyć jakikolwiek sprzęt, z trudnością zaopatrzyliśmy się w kilka komputerów. To były zupełnie inne realia. Natomiast mogę powiedzieć, że zastałam zły stan infrastruktury i zaniedbane niektóre sprawy organizacyjno-prawne. Na tym ostatnim polu mam zasługi z tytułu nadzoru, ale przede wszystkim to zasługa bardzo dobrego zes­połu moich zastępców, którzy się tym zajęli i doprowadzili do uporządkowania bardzo wielu spraw.

– Czy coś się pani nie udało?
– Tak, i jestem tego w pełni świadoma. To, co było moim marzeniem: żebyśmy wszyscy w Muzeum byli jak jedna wielka rodzina, żebyśmy się lubili i chcieli być ze sobą… To takie kobiece podejście. Ludzie spędzają przecież wiele czasu w pracy, więc atmosfera powinna być dobra. Tymczasem nie do końca tak jest. Nie jestem managerem z wykształcenia i kierowanie olbrzymim zespołem ludzi było dla mnie dużym wyzwaniem i nowością. Muzeum, o czym może nie każdy wie, jest instytucją niezwykle różnorodną. Zatrudnia ponad 600 historyków, archeologów, konserwatorów, historyków sztuki, plastyków, ale i chemika, fizyka, informatyków, inżynierów, budowlańców, prawników. To bardzo zróżnicowane środowisko. Oprócz tego są osoby pilnujące w salach, ochrona.

Duży zespół. W ludzkiej naturze leży, że niekoniecznie wszyscy się ze sobą zgadzają czy się lubią, ale mnie osobiście to boli. Druga rzecz także ma związek z ludźmi. W 2003 roku udało mi się bardzo podnieść pensje części załogi, głównie personelowi merytorycznemu i od wtedy żadnych większych zmian w tym zakresie nie było. Gdyby spytała mnie pani teraz o moje marzenie, to jest nim właśnie to, bym mogła dać podwyżki wszystkim tym ludziom, którzy pracują za tak strasznie małe pieniądze, że to jest aż żenujące!

– Sporo się u państwa dzieje…
– Współpracujemy z bardzo wieloma instytucjami, muzeami, teatrami, szkołami, uczelniami i z władzami samorządowymi. Bardzo cenię sobie tę współpracę. Dzięki temu organizujemy festiwale, koncerty, spektakle. To daje duże ożywienie kulturalne wokół Muzeum, dobrze, jak dużo interesującego się dzieje wokół naszej podstawowej działalności. Warto przypomnieć, że to nasze Muzeum wprowadziło w Polsce Noce Muzeów przed ośmiu laty.

– Jak z punktu widzenia managera zarządzać tak dużym zespołem?
– Managera? Właśnie, hmm… To w moim przypadku problematyczne. Z wykształcenia jestem historykiem sztuki. Myślałam, że będę robić w życiu zupełnie co innego, zajmować się nauką, ale musiałam z tego całkowicie zrezygnować. Nie mam nawet tyle czasu na czytanie, ile bym chciała. Jak się zarządza? Trzeba mieć wizję, wiedzieć, czym się dysponuje i czego się tak naprawdę chce od tej instytucji oraz umieć zarazić tą wizją kolegów. Co tydzień, a czasem i częściej, spotykamy się w ramach naszej 10-osobowej grupy zarządzającej. Wtedy staram się przekonywać ich do mojej wizji i zarażać entuzjazmem do zmian. Poza tym trzeba mieć w zespole profesjonalistów. Mam, na przykład, w tej chwili znakomitą wicedyrektor do spraw ekonomicznych, świetnego wicedyrektora do spraw technicznych, także do naukowych i edukacji, fachowe osoby od marketingu itd. Powinnam wymienić wszystkich…

Kolekcje natomiast wymagają konserwacji, mamy 11 specjalistycznych pracowni konserwatorskich oraz jedyne w Polsce Laboratorium Analiz i Nieniszczących Badań Obiektów Zabytkowych (LANBOZ). Tu także mamy do czynienia z wysokiej klasy specjalistami. Tak więc moje zadanie to zebranie dobrej kadry zarządzającej i przekonanie jej do ogólnej wizji. Wkrótce będziemy zastanawiali się w naszej wąskiej grupie zarządzającej, jak przekonać załogę muzealną do wyzwań strategii na następne lata. Poprzednia była opracowana na lata 2007-13, w tej chwili będziemy pracowali nad następną. I może jeszcze dwie oczywiste sprawy potrzebne w efektywnym zarządzaniu: inteligencja i pracowitość. Oraz pasja.

– A na czym polega pani obecna wizja na najbliższe lata?
– Chcę zakończyć poprawianie infrastruktury instytucji. To niełatwe zadanie. Gdyż każdy remont remont czy modernizacja wymaga skompletowania pełnego montażu finansowego. Na przykład na „Nowe Sukiennice” złożyły się środki z Norweskiego Mechanizmu Finansowego, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa, od sponsorów i nasze własne, a także uzyskaliśmy wsparcie Gminy Miasta Krakowa. Sięgamy też po fundusze z Małopolskiego Regionalnego Programu Operacyjnego oraz z różnych fundacji. Poza tym muszę znaleźć (to mój nowy pomysł, o którym rozpoczęłam już dyskusję ze współpracownikami) sposób na to, jak w dzisiejszych czasach prezentować nasze zbiory. Mamy na przykład olbrzymią kolekcję rzemiosła, militariów, tkanin, itd. Teraz otwieramy galerię numizmatyczną. Mamy też różnego rodzaju pamiątki po wielkich Polakach.

– Jak pokazać te wszystkie zbiory?
– No właśnie. W dzisiejszych czasach od muzeum wymaga się czegoś zupełnie innego niż dawniej. To nie tylko kwestia powieszenia obrazów, ustawienia eksponatów, przygotowania gablot. Mamy w tej chwili w Gmachu Głównym trzy stałe galerie: każda o powierzchni ok. 3 tys. m2: sztuki polskiej XX wieku, rzemiosł artystycznych i militariów. Wydaje mi się, że to już nieco przestarzała metoda prezentacji. Należałoby ją zmienić tak, by bardziej zachęcić widza. Powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czego my chcemy: czy opowiedać o historii polskiej sztuki, czy oczarowywać ludzi wspaniałymi eksponatami, czy poczy także europejskiej, a nawet światowej, pokazywać rozwój sztuki i rzemiosł artystycznych, a może tematycznie? To bardzo trudne. Jesteśmy w takim momencie dziejowym, w którym muzea się przekształcają i poszukują nowych form komunikacji. Tutaj, w Krakowie, mamy muzea narracyjne: Muzeum w Fabryce Schindlera, opowiadające historię okupacji, niedawno otwarło się jedyne w Polsce muzeum AK, też narracyjne jak warszawskie Muzeum Powstania Warszawskiego. Te muzea mają zupełnie inne zadania niż muzea sztuki. Publiczność jednak także zmienia swoje oczekiwania. Naszą rolą jest aktywnie na nie odpowiadać..

– Jak więc muzeum sztuki ma się zmieniać?
– Nie każde muzeum jest Luwrem i nie może sobie pozwolić na to, by po prostu wywiesić obrazy. Może należałoby wymieszać eksponaty, epoki? Albo pokazywać jedynie „rodzynki”, a resztę zgromadzić w magazynach studyjnych? Myślę, że pewnym eksperymentem będzie planowane na wrzesień 2013 roku otwarcie Ośrodka Kultury Europejskiej – Europeum w zabytkowym dawnym Spichlerzu. To niewielki budynek, zmieści się tam niewiele eksponatów. Ale nie chcę, żeby to była wyłącznie stała ekspozycja. Pragnę, by ten ośrodek tętnił życiem, było tam wszystko, co się łączy z kulturą europejską, muzyką, literaturą, poezją, filozofią, malarstwem oczywiście. To wielkie wyzwanie dla moich kolegów, by program właściwie ułożyć.

– Jak ocenia pani zainteresowanie Polaków sztuką?
– W samych Sukiennicach odnotowaliśmy w ostatnim okresie dziesięciokrotny wzrost frekwencji. Ale to oczywiście wymaga stałego doskonalenia z naszej strony. Mamy świetne, niejednokrotnie nowatorskie pomysły na propagowanie sztuki, które realizujemy również dzięki sponsorom. To zresztą osobny temat. Za mojego poprzednika temat sponsoringu praktycznie nie istniał. W tej chwili działanie wspólnie ze sponsorami, to nie jakiś dodatek, ale integralna część naszej pracy. Dużo się od moich sponsorów uczę, myślę, że oni od nas też. Szanujemy się nawzajem. Zaufanie i szacunek to dla mnie podstawa pracy ze sponsorami. Tu, w Sukiennicach wiele nowinek technicznych zainstalowaliśmy dzięki mecenasowi, czyli PZU.

W Multitece mamy, na przykład, multimedialną opowieść o naszym obrazie „Pochodnie Nerona”, który był tzw. Jedynką, czyli pierwszym obrazem w naszych zbiorach. W Mediatece mamy kilkanaście stanowisk komputerowych, na których możemy się dotykowo dowiedzieć wszystkiego o każdym obrazie, artyście, epoce. Na wielkich szybach przy wejściu do muzeum też możliwe jest dotykowe zwiedzanie galerii. Pomysłów mamy wiele. Jesteśmy w projekcie Wirtualnych Muzeów, mamy też własny projekt e-muzeum, czyli wirtualne zwiedzanie galerii. Sam proces digitalizacji zbiorów to ogromna praca. To bardzo trudne, bo mamy pod swoją opieką ponad 800 tysięcy obiektów. Wszystko to trzeba sfotografować. Ale cyfryzacja to przysz­łość. Chciałabym, żeby wszystkie zbiory były dostępne on-line. To dzisiaj obowiązek każdego muzeum. Stawiamy na nowoczesność..

– Minister Zdrojewski wspomniał właśnie, że niedawno pękła bariera  w przekazywaniu dzieł do polskich zbiorów. Co takiego się stało?
– Rzeczywiście, udało się obecnemu ministerstwu, ale także poprzedniej ekipie, sprowadzić mnóstwo dzieł do Polski. Złożyło się na to wiele czynników, również rosnące zaufanie do pracujących dla nas ekspertów, konserwatorów, analityków. Poprawiła się pozycja instytucji narodowych w świadomości społeczeństwa, sprawnie działają kancelarie prawne, mnożą się darczyńcy. Istnieje też przy ministerstwie specjalna agenda zajmująca się tą kwestią. Sukcesy są. Zwrócono nam sporo dzieł. Fałaty, Kossaki… Nadal poszukiwane są różne obrazy, najczęściej te odzyskane trafiają do Warszawy…

– No właśnie, czy istnieje rywalizacja między waszymi muzeami, czy też raczej współpraca?
– Nastawiamy się zdecydowanie na współpracę, ale to już „łaska pańska” komu pan minister przekaże dane dzieło. Oczywiście, kluczową kwestią jest tu to, do kogo dzieło należało pierwotnie, jak na przykład odzyskana z Niemiec „Żydówka z pomarańczami” Aleksandra Gierymskiego. Nie ma miejsca na zawiść. Chociaż czasami chcielibyśmy, żeby to do nas trafił ten czy inny eksponat. Wróćmy jednak do odzyskiwania utraconych dzieł. To fantastyczne, że tak wiele ich trafia do nas z powrotem. Polska jest tak strasznie zubożałym krajem, począwszy od potopu szwedzkiego, przez zabory, obie wojny, okupacje, powojenne wywożenia dzieł przez właścicieli i decydentów… Mamy bardzo ubogi kraj pod tym względem. Spójrzmy chociażby na Włochy, gdzie niejedno miasto przewyższa Kraków nie tylko liczbą dzieł sztuki, ale bogactwem architektury. Każda możliwość odzyskania czegoś jest naprawdę istotna.

– A jak kształtuje się rola ministerstwa w pozyskiwaniu tych zaginionych dzieł w porównaniu do zaangażowania prywatnych ludzi? Czy istnieje dzisiaj instytucja prywatnego mecenatu?
– Akurat nasze Muzeum odzyskiwało dzieła w różny sposób. Tu na przykład wisi olbrzymie płótno Jana Matejki „Kościuszko pod Racławicami”, które jeszcze w XIX wieku zostało zakupione z kwesty publicznej. Na samym początku XX wielu dostaliśmy cykl Grottgera „Lituania” na wymianę z Towarzystwem Przyjaciół Sztuk Pięknych: w zamian miasto dało teren pod budowę Pałacu Sztuki. Natomiast obraz Piotra Michałowskiego „Błękitni husarzy” został kupiony częściowo ze zbiórki publicznej oraz w dużym stopniu dzięki jednemu ze sponsorów.

Niektóre obrazy Matejki podarował nam jeden z banków, inne mamy dzięki różnym fundacjom. Są bardzo różne sposoby pozyskiwania eksponatów. Kiedyś muzea polskie głównie opierały się na darczyńcach i m;cenasach. Nasze bogactwo jest w dużej mierze zbudowane właśnie na dobroczynności. Dzisiaj tak nie jest, chociaż osoby, które chcą nam coś ofiarować lub nam kupić, pojawiają się coraz częściej. To fantastyczna, bardzo cenna sprawa. Jestem skłonna twierdzić, że pewien rodzaj mecenatu odżywa. Sponsoring to wymiana świadczeń. Mecenat zaś jest wtedy, gdy ktoś coś daje, niczego nie oczekując w zamian. To się odradza, bo społeczeństwo się rozwija, jest coraz bardziej świadome, po latach wojen, okupacji, ciemnych latach PRL. Bogaci i zaczyna szukać nowych wartości.

– Czy pani codzienna praca to właśnie szukanie funduszy, sponsorów, pieniędzy?
– Nie. Robię wszystkiego po trochu. Są to sprawy naukowe, decyzje polityczne, strategiczne, czasem nadzór techniczny, i wiele innych. Mamy osobny zespół do spraw pozyskiwania funduszy europejskich, osobny do prywatnych. To dzisiaj konieczność, zważywszy na fakt, że na przykład dokumentacja potrzebna do ich pozyskania to czasem kilkanaście wypełnionych segregatorów… Ale dostaliśmy najwyższą ocenę i zostaliśmy uznani za lidera w tej dziedzinie, właśnie dzięki naszemu profesjonalnemu zespołowi.

– Jak wygląda strategia muzeum na najbliższe lata?
– Na razie nie mogę nic na ten temat powiedzieć. Ale przysz­łość widzę w różowych kolorach.

Co lubi Zofia Gołubiew?

Biżuteria, ubrania, buty – „Nigdy ni ulegałam modom. A obecnie w sposobie ubierania się, cenię przede wszystkim prostotę i to co podstawą elegancji, czyli stosowność – tak mnie uczyła mama.”
Hobby – ogród, spacery, muzyka (właściwie każdy gatunek)
Ukochany obraz w muzeum – Jacek Malczewski „Śmierć Elenai”: „Pamiętam go jeszcze z dzieciństwa, z wycieczek do muzeum z moimi rodzicami”,  „Wiatr halny” Witkiewicza za niezwykłą atmosferę dzieła, obrazy Olgi Boznańskiej”.