Trochę razem, trochę osobno

Dzień 1 maja 2004 roku w Europie dla większości jej mieszkańców nie różnił się zbytnio od poprzedniego. A jednak był ważną cezurą w historii kontynentu – kończyła się epoka rywalizacji, rozpoczynała faza współpracy

Osiągnięty został cel strategiczny postzimnowojennej transformacji – zapewnienie stabilizacji, gospodarczy i polityczny renesans Europy, w konsekwencji jej umocnienie. Rozszerzenie Unii o 10 kolejnych państw nie zniszczyło marzenia zachodnich Europejczyków o pogłębionej integracji, nie zredukowało Unii do strefy wolnego handlu, przed czym tak wielu zdeklarowanych unionistów ostrzegało. Traktat Akcesyjny z nowymi krajami członkowskimi nie przewidywał żadnych wyjątków od unijnego prawa. Właściwie po raz pierwszy w historii europejskiej Wspólnoty.

Rozszerzenie wywołało jednak, i właściwie nadal wywołuje, sporo obaw. Po obu stronach dawnej żelaznej kurtyny. Dziś są to oczywiście inne obawy niż dwie dekady wcześniej. Jakie? Każde polityczne wahnięcie w kierunku exitu – w tym lub innym kraju, podważa w oczach „starych” członków sens rozszerzenia, a wśród „nowych” podważa sens zarówno przyszłych projektów integracji, jak i obecnych, ale również i przeszłych. Skutki Brexitu dla Unii pozostały ograniczone, ale tylko dlatego, że Wielka Brytania korzystała ze szczególnego statusu we Wspólnocie, którego nie da się powtórzyć w innych krajach. Ponadto była i jest wyspą, co ma swoje nie tylko geograficzne znaczenie.

Po brytyjskich doświadczeniach dla nas, ludzi żyjących na kontynencie, okazało się że w gruncie rzeczy nie ten ostateczny krok – exit – jest najgorszy. Jest z nim przecież związana mecząca i uciążliwa procedura. Najgorsze jest zamierzone, uporczywe i systematyczne deprecjonowanie Unii, obniżanie jej wartości, lekceważenie pozytywnych skutków udziału w europejskim projekcie, eksponowanie wyłącznie negatywnych zjawisk – jednym słowem, codzienne obrzydzanie Unii, jej państw członkowskich, jej mieszkańców. A przecież zawsze chodziło, zarówno wtedy, jak i dziś, abyśmy w Europie nie patrzyli na siebie wilkiem.

Dawniej było prościej. Gdzieś do połowy lat 80. nastroje w Unii opisywane były jako „życzliwa obojętność”. Powodem tego swoistego braku zainteresowania europejskim wnętrzem był fakt, że większość mieszkańców ówczesnej Unii odczuwała skutki integracji tylko pośrednio, więc i nie deliberowała za bardzo nad tematami, które dziś wywołują wśród nich tak wiele kontrowersji i wymuszają wobec nich zajęcie osobistego stanowiska. I właśnie Brexit był dotychczasową kulminacją antyeuropejskiego rozwoju oraz przede wszystkim propaganda wokół niego i jej dramatyczne skutki.

I paradoksalnie właśnie wówczas Unia pojawiła się na ustach większości Europejczyków, w negatywnym kontekście. Nigdy przedtem i nigdy później Europa nie została skonfrontowana z tak wieloma negatywnymi, wrogimi odczuciami, nastrojami, stanowiskami. Dominującą narracją jest od tego momentu walka z brukselską biurokracją podniesioną, w opinii krytyków, na szczyty absurdu, która celowo i skutecznie, a przy tym zupełnie bezkarnie utrudnia i komplikuje Europejczykom życie.

Obecne wybory do parlamentu europejskiego są okazją, aby zapytać, czy ten stan ducha to przypadek, przejściowa choroba czy stan trwały. W dekadach wcześniejszych zarzuty wobec Brukseli nie miały większego znaczenia. Z prostego powodu – wspólnota wprawdzie się także rozwijała, ale wówczas dominowała tak zwana integracja negatywna, polegająca przede wszystkim na redukcji rynkowych ograniczeń, hamulców w kontaktach, niwelowaniu przeszkód związanych z odmiennymi porządkami gospodarczymi i handlowymi oraz prawnymi regulacjami – i posunięcia te cieszyły się poparciem wyrażanym głównie w braku bliższego nimi zainteresowania. Liczyły się widoczne, dotykalne, pozytywne dla przeciętnego „Kowalskiego” skutki.

Dopiero wraz z przejściem do integracji pozytywnej, aktywnej, polegającej na podejmowaniu wspólnych dla wszystkich państw członkowskich regulacji, skutki wysiłku wspólnotowego wpisały się do życiorysów wszystkich mieszkańców Wspólnoty – bez względu na stopień ich zainteresowania podejmowanymi zmianami. I właśnie w tym momencie odczuli oni, czym właściwie jest ambicja brukselskich polityków, te same ambitne normy, te same wyśrubowane wymagania i rygorystyczna konsekwencja we wcielaniu wspólnotowego „dorobku prawnego”, acquis communautaire. Dziś to już ponad 85 tysięcy stron zarządzeń, dyrektyw, przepisów… obowiązujących wszystkie państwa członkowskie w tym samym rygorze. Zniknęła więc krok po kroku „życzliwa obojętność”, wyrosło natomiast krytyczne spojrzenie na wspólnotową ofertę.

Czy takie spojrzenie oznacza wrogość wobec projektu europejskiej wspólnoty? Oczywiście nie. Na czym więc polega problem?

Unia musi się w końcu zdecydować, czym chce lub czym ma być, dokąd ostatecznie zmierza jej projekt… Łatwo oczywiście powiedzieć, nieskończenie trudniej podjąć stosowną decyzję – na tym właśnie polega ten wielki znak zapytania wiszący nad nią niczym miecz Damoklesa. Niby wszyscy to wiedzą, nie ma jednak odważnych do wskazania kierunku.

Z prostego powodu – Unia to państwa członkowskie. 27 państw i tyle samo interesów oraz punktów widzenia, ambicji mniejszych lub większych, budżetów, zysków i strat, tradycji, przyzwyczajeń, fobii, stereotypów. Ale Unia to także Bruksela. Komisja Europejska to właściwie 28. członek Unii, i to najważniejszy, z własnymi interesami. Czy do końca kompatybilnymi z interesem 27 państw członkowskich?

Tak, to jest pytanie, i chyba najważniejsze. Tyle, że i państwom członkowskim, i przede wszystkim Komisji dobrze jest z tym, jak jest. Pierwsze mają wrażenie że decydują, druga ma satysfakcję, że to ona rządzi.

A jest jeszcze Parlament Europejski. Skomplikowany polityczny eksperyment, którego nie da się z niczym na świecie porównać – jest wizerunkiem tradycyjnej formuły demokratycznej partycypacji w zupelnie innej scenerii i w innym formacie – poza zapleczem narodowych państw i w trakcie kadencji, także bez ich udziału. Zupełnie odrębny temat.

Dlatego, w projekcie europejskim w gruncie rzeczy chodzi przede wszystkim o sprawne zarządzanie wspólnym gospodarstwem. Ale gospodarz musi, powinien być tylko jeden… Kto ma nim być? Hm, i właśnie znów się zaczyna… Resztę można zostawić wizjonerom, pod warunkiem że się znajdą, tyle że żadne państwo członkowskie nie pozwoli, aby pojawili się w innym kraju, poza własnym.

Unia to naprawdę niełatwy projekt. Ale i konieczny. Nawet z deficytami. Jak to w życiu.

Marek Orzechowski

Dziennikarz, publicysta i pisarz, ma w swoim dorobku wywiady z czołowymi politykami Europy, setki  komentarzy, artykułów i reportaży, w tym z wojny na Bałkanach.