Pasja i fascynacja

Beata Fido o swojej karierze aktorskiej, spotkaniach z Sigourney Weaver, Gwyneth Paltrow, Paulem Newmanem i Arthurem Millerem

 

Karierę zawodową związała pani z aktorstwem, ale niewiele brakowało, a zostałaby pani prawniczką.

Po ukończeniu liceum przygotowywałam się równolegle do egzaminów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i Wydziale Aktorskim Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie.

Dostała się pani na prawo?

Zdałam egzaminy i zostałam przyjęta. Zamiast togi, kodeksów i doktryn wybrałam jednak trykot, szermierkę i śpiew na Wydziale Aktorskim PWST. Teatr zawsze mnie fascynował, a aktorstwo stało się moją pasją. Czasy studenckie wspominam fantastycznie. Na roku było nas dwadzieścioro z przewagą chłopaków. Miałam świetnych kolegów i znakomitych pedagogów, takich jak Jerzy Trela i Krzysztof Globisz. Szkoła aktorska nauczyła nas wrażliwości, wszechstronności, warsztatu i świadomości zawodu, na którego uprawianie się zdecydowaliśmy. Jednak weryfikacją zdobytej wiedzy i entuzjazmu jest oczywiście praca w teatrze lub filmie. To doświadczenie bardzo uczy pokory zwłaszcza świeżo upieczonych adeptów aktorstwa.

Czy w trakcie studiów wybiera się miejsce? Teatr, w którym chciałoby się pracować po ich ukończeniu?

Niestety, dyplom o niczym nie przesądza. Do tego stopnia, że nie daje nawet gwarancji znalezienia pracy w zawodzie. Konkurencja jest ogromna, trzeba pamiętać, że w produkcjach filmowych czy teatralnych grają teraz również amatorzy. Oczywiście dyrektorzy teatrów oglądają spektakle dyplomowe,  w naszym przypadku były to „Ubu Król” w reżyserii Jerzego Stuhra i „Tango” Mrożka w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza. Marzeniem każdego absolwenta jest praca w uznanym teatrze. To się zdarza, ale często dostaje się angaż w mniejszych teatrach, czasami w małych miejscowościach. Nie znaczy to jednak, że mniejszy to gorszy. Wielu znanych reżyserów przygotowuje spektakle cieszące się popularnością poza stolicą. Jak zwykle w tym zawodzie wszystko zależy od ludzi, talent i ciężka praca zawsze się obronią, niezależnie od miejsca. Widownie są pełne, więc widać, że Polacy są głodni teatru, potrafią wydać relatywnie sporo pieniędzy, żeby obejrzeć sztukę i zobaczyć dobrego aktora, co w dzisiejszym świecie nastawionym na celebryckość i pełnym powierzchownych emocji jest bardzo budujące.

Czy już w trakcie studiów myślała pani o rozpoczęciu kariery aktorskiej w Stanach Zjednoczonych?

Na czwartym roku pod opieką rektora Jerzego Treli pojechaliśmy z „Tangiem” na Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych do Milwaukee w stanie Wisconsin. Był to mój pierwszy pobyt w Stanach, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Spotkaliśmy się z adeptami aktorstwa ze Szwecji, z Australii, USA, mieliśmy wspólne warsztaty i zajęcia, gdzie pracowaliśmy w języku angielskim. Festiwal trwał kilka tygodni i było to kapitalne doświadczenie.

Po obronie, z gorącym jeszcze dyplomem wróciła pani do Stanów. Dla dwudziestoparolatki było to chyba ogromne wyzwanie?

Dużym komfortem było to, że miałam w USA przyjaciół, którym mogłam zaufać. Nie bałam się, bo lubię wyzwania, nie miałam kompleksów. Pracowałam w USA osiem lat, grając na scenach profesjonalnych teatrów, i doskonale to wspominam. Stany okazały się cenną szkołą artystyczną i szkołą życia, ukształtowały mnie zawodowo i usamodzielniły. Dzięki przyjaciołom poznałam zasady i specyfikę funkcjonowania amerykańskich teatrów. Szybko udało mi się odnaleźć w tym środowisku i dostosować do panujących w nim norm.

Czyli?

Niemal każdego dnia uczestniczy się w przesłuchaniach. W Polsce to słowo nie najlepiej się kojarzy,  więc przyjęło się mówić „casting”. Trzeba mieć profesjonalne zdjęcie, CV oraz kilka przygotowanych monologów własnego wyboru, zarówno klasycznych, jak i współczesnych.

Rozumiem, że w przygotowaniach i organizacji przesłuchań pomaga manager.

Na rynku amerykańskim, ze względu na jego skalę, manager czy agent jest niezbędny każdemu aktorowi. Rynek pod tym względem jest wymagający i skomplikowany. Aktor ma grać, a resztą powinien zająć się agent; to on, wykonując setki telefonów, pomaga w logistyce i organizacji przesłuchań, zajmuje się stroną biznesową. To jednak aktor zdobywa rolę, dostaje angaż lub nie. Stąd powszechnie przyjętą formą poszukiwania pracy jest konkurs,  czyli wygrywa najlepszy.

Pamięta pani swoją pierwszą rolę?

Oczywiście, była to Anastazja w sztuce Best Western w Baltimore, Maryland. Debiutowałam wśród przyjaciół. Stworzyli świetną atmosferę teatru letniego, tzw. summer stock, gdzie czułam się wspaniale. Pamiętam siebie na scenie, pierwsze słowa po angielsku, dreszcz emocji i to jedyne w swoim rodzaju uczucie kontaktu z widownią. Znakomicie pracowało mi się w języku angielskim, zwłaszcza później grając Szekspira. Przecież dzisiaj takim językiem już nikt nie mówi na co dzień, więc nawet osoby anglojęzyczne muszą się go uczyć od nowa. Przygotowując się do roli Oberona w „Śnie nocy letniej”, w żeńskiej obsadzie, zachwycałam się kunsztem poezji, to była czysta magia.

Zaczęła pani w Baltimore; potem były Milwaukee i Chicago, w którym spędziła pani pięć lat.

Dom był w Chicago, ale w poszukiwaniu interesujących ról podróżowałam po całych Stanach. Grałam w wielu teatrach regional, czyli regionalnych, między innymi w Center Stage w Baltimore, prowadzonym przez znaną i cenioną Irene Levis, reżysera i dyrektora artystycznego. Po długich staraniach udało mi się dostać na przesłuchanie do Irene, a swoją prezentacją przekonałam ją do siebie i dostałam rolę w sztuce „Happy End”  Bertolta Brechta. Miałam w obsadzie pierwszą ligę najlepszych aktorów musicalowych z Broadwayu i było to dla mnie znakomite doświadczenie warsztatowe. W jednym z teatrów w Chicago,  Court Theatre, spotkałam Krzysztofa Pieczyńskiego, którego pamiętałam z Polski jako gwiazdę. Cieszyłam się bardzo, że w USA mogę występować na jednej scenie z tym utalentowanym i cenionym aktorem. Potem przyszła kolej na teatr The Purple Rose Theatre Company Jeffa Danielsa w Michigan, sztukę „Beast on the moon” i nagrodę dla najlepszej aktorki… Nazwę teatru Jeff wziął z filmu, w którym grał,  „Purpurowa Róża z Kairu” Woody’ego Allena. Zjawiłam się na przesłuchaniu w teatrze, spodobałam się i dyrektor artystyczny Guy Sanville zaprosił mnie na spotkanie z Jeffem i zespołem. Dostałam główną rolę w kameralnym spektaklu, zbudowanym na bardzo wysokim poziomie emocji. Premiera była bardzo udana, recenzje znakomite, a za rolę Sety Tomasian otrzymałam Theater Excellence Award w kategorii Best Actress in a Lead Role, przyznaną przez Detroit Free Press w Michigan. Przyznam, że sama nominacja była dla mnie wyróżnieniem w gronie rodowitych Amerykanek. Cennym doświadczeniem zawodowym były dwa sezony w Williamstown Theatre Festival w Massachusetts, gdzie miałam okazję poznać z bliska Sigourney Weaver, Kate Burton, Marisę Tomei, Gwyneth Paltrow i niezapomnianego Supermana Christophera Reeve’a. Lista osobowości jest długa, ale wymienię jeszcze Paula Newmana i Arthura Millera. Pisałam pracę magisterską na temat Marilyn Monroe i spotkanie z dramaturgiem Arthurem Millerem miało dla mnie ten dodatkowy niezwykły aspekt. Paula Newmana i jego żonę Joanne Woodward spotykałam później w ich nowojorskim apartamencie. Wspaniali artyści, czarujący i ujmujący prywatnie.

Po ośmiu latach wróciła pani do Polski. Było warto?

Oczywiście, chociaż zastana rzeczywistość była nieco inna, niż sobie wyobrażałam. Myślałam, że jeżeli udało mi się spełnić swoje marzenie aktorskie w USA, to tym bardziej uda mi się w Polsce. Staram się nie wartościować i unikam takich ocen. Etyka pracy i doświadczenie z USA nauczyły mnie pokory.  Wierzę, że zaangażowanie i solidna praca zawsze się obronią.  „American dream” oznacza, że każdy ma szansę na sukces, jeśli wystarczy mu siły do realizacji swoich marzeń. Polski rynek jest dużo mniejszy, nie da się porównać ani produkcji teatralnych, ani filmowych, fabularnych czy serialowych.

Po powrocie pracowała pani między innymi w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej.

Tak, to było bardzo ciekawe doświadczenie, choć nie miało nic wspólnego z zawodem aktora. Poznałam, jak funkcjonuje przemysł filmowy od drugiej strony. Żeby uporządkować wiedzę i podnieść kwalifikacje w tym zakresie, skończyłam studia podyplomowe na kierunku zarządzanie w mediach.

Czyli można powiedzieć, że w ten sposób została pani managerem?

W pewnym sensie można tak powiedzieć. Oczywiście jako uzupełnienie aktorstwa, które pozostaje moją pasją i pracą. Staram się rozwijać, również prowadząc działalność szkoleniową. Okazuje się, że jest wielu managerów, którym pewne umiejętności aktorskie mogą się przydać w prowadzeniu biznesu.

Na przykład jakie?

To kwestia indywidualna. Ważne są prezencja, wygląd, aby ukryć wady i podkreślić zalety, być postrzeganym jako człowiek sukcesu. Jak przygotować się do występu przed kamerą lub kilkusetosobowym audytorium, mieć świadomość swojego ciała, panować nad gestami czy mimiką.

Można więc powiedzieć, że każdy manager prowadzący biznes związany z zarządzaniem ludźmi, negocjacjami itp. powinien przejść takie szkolenie.

Aktor może pomóc, podpowiedzieć, jak opanować tremę, ciało, głos. 70 proc. przekazu to komunikacja niewerbalna. Aktorzy poddani są ciągłej krytyce, podobnie manager i polityk, zatem jest wiele wspólnych tematów. Jedna zasada jest dla mnie święta – życia prywatnego będę bronić. Z szacunku dla widza moje prywatne poglądy nie powinny wysuwać się na pierwszy plan.

Czy polscy managerowie różnią się w kwestii budowy wizerunku i dbania o niego od amerykańskich?

To się dynamicznie zmienia na korzyść, ale jeszcze sporo pracy przed nimi, a właściwie nami.
Każdy z nas gra w życiu wiele ról i żeby osiągnąć sukces, trzeba umiejętności i samodyscypliny. Zacytuję klasyka:
„Cały świat to scena,
A ludzie na nim to tylko aktorzy.
Każdy z nich wchodzi na scenę i znika,
A kiedy na niej jest, gra różne role”.

Co lubi Beata Fido
Wypoczynek – z rodziną i na rowerze
Kuchnia – polska
Restauracja – Maska (Saska Kępa)
Hobby – opera, balet. Ulubiony malarz – Hundertwasser.
Ulubione style w sztuce – empire, klasycyzm

Rozmawiał Jarek Dotka
Opr: DD