Od medycyny do farmacji

Rozmawia Piotr Stefański

Dr n. med. Dorota Hryniewiecka-Firlej, prezes zarządu Pfizer Polska, o tym, dlaczego marząc o karierze pianistki, została lekarką i zdecydowała się podjąć pracę w światowym koncernie farmaceutycznym

Należy pani do grona najbardziej wpływowych kobiet w Polsce. Jak doszło do tego, że zarządza pani w naszym kraju oddziałem największej w świecie firmy farmaceutycznej?
Zacznę od biograficznego początku. To, kim jesteśmy dzisiaj, zależy przecież od tego, kim byliśmy w licznych minionych wczoraj. Urodziłam się w Krakowie. Dorastałam jednak w innym niezwykłym mieście. Był to też gród królewski. Dla wielu, i dla mnie, pozostaje takim do dziś. Myślę i mówię o Przemyślu; jednym z najstarszych i najpiękniejszych polskich miast. Tysiącletnie burzliwe dzieje Przemyśla splatały się nierozerwalnie z losami całej Rzeczypospolitej. Życie i atmosfera tego miasta to dla mnie uroki i wartości wielu kultur. To był mój młodzieńczy świat. W nim poznawałam kanony wielu religii, stykałam się z bogactwem różnych literatur i filozofii. W tym narodowym tyglu odkryłam też w sobie wrażliwość na sztukę, malarstwo, muzykę. Już w dzieciństwie marzyłam o karierze pianistki. Ukończyłam średnią szkołę muzyczną. Moją pasją stał się fortepian.

I co takiego się stało, że nie możemy dziś oklaskiwać pani na koncertach?
Równolegle z nauką w szkole muzycznej uczęszczałam do liceum ogólnokształcącego. A w nim cała moja dotychczas umiłowana humanistyka zderzała się z nieożywioną materią. Świat wyrażany był teraz prawie bez reszty suchymi liczbami. Życie zapisywano chłodnym wzorem. Jednak szybko pojawiła się u mnie – o dziwo – fascynacja matematyką i zainteresowanie fizyką. Właśnie w tego typu klasie rozpoczęłam bowiem licealną naukę. Zrządzeniem losu, czy też skutkiem naturalnej selekcji, w tej mojej klasie znalazło się wielu uczniów z naukowym zacięciem, z badawczym temperamentem, z kreatywną ambicją. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale połowa z całego mego maturalnego koleżeństwa wybrała się na medycynę.

A pani?
Ja? I we mnie odżyło, odczuwane już dużo wcześniej, powołanie. Wiele było bowiem w mym życiu młodzieńczym, rodzinnym zdarzeń, które budziły podziw i szacunek dla zawodu lekarza. Byłam jednak przekonana, że matematyka i fizyka to tylko dobra metodologicznie podstawa przyszłej pracy. Postanowiłam uzupełnić wiedzę z chemii i biologii. Przez rok brałam korepetycje z tych przedmiotów. Zdawałam sobie też sprawę, że czym innym jest wyidealizowany obraz lekarza, a czym innym jego codzienna praca. Skąd miałam wiedzieć, że takiej pracy podołam. Aby się z nią zetknąć, aby doświadczyć kontaktu z chorymi, zatrudniłam się w Szpitalu Dziecięcym w Przemyślu, na Oddziale Chirurgii Dziecięcej.

Jako kto? W jakim charakterze?
Jako salowa. To była życiowa próba. To była swoista szkoła przetrwania. To było też źródło pewności, że mam w sobie coś, co pozwoli mi w przyszłości spełniać się w tej trudnej zawodowej i czysto ludzkiej roli. W tym stanie ducha poszłam na medycynę.

Rozumiem, że młoda krzątająca się wśród małych pacjentów salowa już myślała o pediatrii.
Studia kończyłam w Poznaniu. I w tym też mieście podjęłam pracę w szpitalu. Choroby wewnętrzne – to była specjalizacja, którą wybrałam. To był kierunek, który pozwalał na to, aby być najdłużej i najbliżej łóżka chorego. Dla mnie najważniejszy był właśnie bezpośredni kontakt z pacjentem. Choroby wewnętrzne to była też najbardziej zróżnicowana pod względem medycznym populacja. To była swoista panorama cierpień i dolegliwości. Właściwe rozpoznanie choroby było i pozostanie zawsze prawdziwą sztuką. Ileż później radości i satysfakcji dawały mi efekty trafnie postawionej przeze mnie diagnozy. Czułam się szczęśliwa. Wiedziałam, że się życiowo spełniam.

Skąd więc krok – skok ku farmacji?
Proste. Naturalna zmiana w biologiczno- psychicznej biografii. Małżeństwo. Macierzyństwo. Syn. A to przecież zmiana nie tylko w budżecie czasu. I wtedy – zbiegiem okoliczności – otrzymałam bardzo atrakcyjną propozycję pracy w firmie farmaceutycznej. Pomyślałam: Dlaczego nie?! Poznam świat tak bliski medycynie. Zajmie mi to kilka lat. I ubogacona nowymi doświadczeniami wrócę do zawodu lekarza.

A więc wejście w farmację. Pierwsza firma? Pierwsze wrażenia?
Rozpoczęłam jako przedstawiciel medyczny do spraw leków okulistycznych w firmie Janssen-Cilag. Już po kilku miesiącach firma wykorzystała moją wiedzę i doświadczenia zdobyte wcześniej w dziedzinie nefrologii. W poprzedniej pracy szpitalnej, w centrum dializ, specjalizowałam się w leczeniu nerkonastępczym. Przeszłam więc szybko w tej nowej dla mnie firmie do działu szpitalnego. Tam wiedziałam, o czym mówię. Tam czułam się w pełni kompetentna.

A kolejne etapy pracy w tej firmie?
Po roku awans na managera marketingu. Na tym stanowisku trwam dwa lata. Następnie zostaję szefem Działu Lecznictwa Szpitalnego. A to już w mej zawodowej biografii okres dłuższy. Całe 10 lat. To etapy niezbędnych biznesowych szlifów, pierwsze mocne, odważne kroki na drodze nowego działania. Firma inwestowała w edukację swych pracowników. Sprawdzała postępy. Często brzmiało mi w uszach powtarzane przez szefów pytanie: Czego się nauczyłaś? Rok bez pomnażania wiedzy uznawano za rok stracony. Praca była dla mnie atrakcją, satysfakcją, spełnianiem się. Czułam, że to wygrana na zawodowej loterii.

A następne wyniki życiowego losowania?
To trzy lata w firmie Novo Nordisk. Pracuję na stanowisku Business Unit Director. Jestem odpowiedzialna za leki na hemofilię.

I kolejna zmiana? Nowe doświadczenia?
Tak! Zatrudniam się w Wyeth. W owym czasie jest to jedno z największych na świecie przedsiębiorstw farmaceutycznych. Firma przeżywa akurat trudny okres. Wiem, że zarządzanie antykryzysowe stanowi największe wyzwanie dla managera. Odważam się. Sprawdzam siebie w nowej roli. Zarządzam kryzysem. Tu, w Polsce, podejmuję decyzje istotne dla amerykańskiej firmy. A raporty? Wysyłam za ocean… Ryzyko błędu zwiększone odległością, ale za to większa satysfakcja z osiągnięć. Fascynuje mnie kultura organizacyjna firmy i przywiązywanie wagi do wartości każdego pracownika. Pojawiają się sukcesy firmy. Każdy nowy jej lek to chluba dla marki. To wynik zaangażowania firmy w innowacje, zwłaszcza w dziedzinie antybiotyków i szczepionek. Zdobyte przeze mnie doświadczenia procentować będą już w Pfizerze. Firma Wyeth została bowiem w 2009 r. przejęta właśnie przez Pfizera.

W przypadku tego rodzaju przejęć nowi właściciele wymieniają zazwyczaj cały management.
Z całego zarządu Wyeth w Pfizerze pozostałam jedynie ja. Nowe zadania. Nowa dziedzina. Moja wiedza – relatywnie niewielka. A tu oczekiwanie firmy, że poradzę sobie z launchem, że wprowadzę na rynek nową szczepionkę. Dzięki wydatnej pomocy współpracowników i posiadanej wiedzy medycznej sprostałam wyzwaniu. Poszło mi lepiej, niż się spodziewałam. Udział szczepionki w rynku sięgnął 90 proc. A ja? W 2013 r. zostałam dyrektorem Działu Lecznictwa Szpitalnego, a kilka miesięcy później także Lecznictwa Specjalistycznego.

Aż w końcu zajęła pani fotel prezesa.
Najpierw trzeba było wygrać konkurs. To nie takie proste. O zwycięstwo ubiegało się bowiem siedmiu poważnych zagranicznych kontrkandydatów. Cały proces rekrutacji obejmował trzy szczeble. Sprawdzano nie tylko wiedzę i kompetencje czysto zawodowe, lecz także to, czy kandydat potrafi myśleć systemowo, abstrakcyjnie, probabilistycznie… Były też pytania o to, czym zajmuje się on poza pracą czysto zawodową.

Co ma dla pani największe znaczenie w pracy z zespołem?
Zespół – to 350 pracowników. Ze wspólnoty tej wyłoniłam grupę liderów. To oni właśnie stanowią duży, bo ponadnormatywny, 12-osobowy zarząd. Dzięki tym liderom mogę spać spokojnie. A gdy jadę na urlop, telefon nie musi przypominać mi bez przerwy swej melodii. Współpraca to ustalanie priorytetów i – po ich akceptacji – przydział zadań indywidualnych. Jestem przeciwniczką metod siłowych. Ten typ zarządzania zawsze przynosi niepożądane efekty. Wiele czasu poświęcam na rozmowy z pracownikami. To dla mnie ważne, co czują, co myślą o swych zadaniach, decyzjach, co sądzą o przebiegu swej pracy.

Świetnie wypadła pani w wewnętrznym konkursie dla członków zarządu Pfizera.
Nie wypada mi się chwalić, ale rzeczywiście, zdobyłam w Europie pierwszą nagrodę. A to oznacza, że oceniający nas pracownicy darzą mnie zaufaniem.

Co lubi Dorota Hryniewiecka-Firlej?

Zegarki „Tylko takie, które pokazują 25 godzin na dobę. Nie było to proste”.
Wypoczynek „Blisko: taras wychodzący na ogród w domu w podwarszawskiej wsi. Za granicą: odwiedzana od 20 lat miejscowość w Toskanii, niedaleko San Gimignano”.
Kuchnia „Fusion. Gotuję chętnie. Szczególnie w weekendy”.
Restauracja „Taka, gdzie wołowina nie nudna, nie twarda… ale pełna smaku, aromatu. Gdzie z mięsiwa tego wykwintne bitki, pieczenie, zrazy…”.
Samochód „Tylko rodzaju żeńskiego. Po prostu – piękna, przystojna samochodzia. Przecież dziś Donna è auto-mobile”.
Hobby iluminowanie średniowiecznych manuskryptów techniką poznaną we Włoszech. Gra na fortepianie z myślą o Janie Sebastianie Bachu. Tenis – gra na korcie z podglądem Rogera Federera