Muzyka i malarstwo jako jedność

    Znakomity muzyk, który współpracował z gwiazdami światowego formatu, Victor Davies, jest też malarzem. Opowiada o swojej sztuce i najnowszej wystawie w Tajpej

    Jakie prace zamierza pan pokazać na Tajwanie?
    Będą to nowe obrazy, nad którymi pracowałem przez ostatnich kilka miesięcy. Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale mam w planach inwazję artystyczną o światowym zasięgu. Miałem kilka wystaw w Londynie. W Warszawie jeszcze przed pandemią pokazywała moje prace Galeria Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej. Moje obrazy kupili kolekcjonerzy z Izraela, Omanu, Dubaju i Mexico City.

    Co było pierwsze – muzyka czy malarstwo?
    Zaczynałem jako muzyk, dzięki czemu nie tylko poznałem wspaniałych twórców, lecz także odwiedziłem wiele krajów. Choć dla większości ludzi to dwie zupełnie różne dziedziny sztuki, dla mnie stanowią jedność. To rodzaj twórczej ekspresji. A ja wyrażam siebie w obu tych formach. Nigdy nie traktowałem poważnie podziałów w sztuce. Co stoi na przeszkodzie, żeby znajdować źródła inspiracji w hip-hopie lub country music? Cieszę się, że znajduję odbiorców, którzy myślą podobnie jak ja.

    W dzisiejszych czasach trudno być artystą niezależnym.

    Wierzę, że jest to jednak możliwe. Pochodzę z Londynu, moi znajomi muzycy, którzy są związani z dużymi wytwórniami, są obciążeni mnóstwem obowiązków, jakie nie mają nic wspólnego ze sztuką. Na początku swojej drogi chciałem podpisać tego rodzaju kontrakt. Dobrze, że do tego nie doszło, ponieważ sam zostałem wydawcą własnej muzyki i bez pomocy wielkiej machiny promocyjnej zdobyłem dużą grupę fanów w Japonii, ale też w innych krajach. Wtedy kilku poważnych graczy – Virgin, Columbia, EMI – zaproponowało mi podpisanie kontraktu, ale odmówiłem. Na tym etapie nie miało to już sensu. Nawiązałem współpracę z bardzo wówczas jeszcze młodą Bebel Gilberto, córką wielkiego kompozytora, gitarzysty i wokalisty Joao Gilberto. Potem pojechałem na tournée po Japonii z Dimitri from Paris. Grałem też z m.in. z Louie Vega, a w Polsce z Andrzejem Smolikiem. Napisałem dwie piosenki dla Maryli Rodowicz. Obecnie bardzo ściśle współdziałam z moją partnerką Miką Urbaniak, którą poznałem 17 lat temu.

    Jak pan zaczynał jako artysta?

    Mogłem liczyć tylko sam na siebie, po- chodzę z klasy pracującej. Mój ojciec przyjechał ze Sierra Leone do Londynu, gdzie poznał moją matkę, rodowitą Angielkę. Pomimo że ojciec był wszechstronnie wykształconym inżynierem, podejmował prace poniżej swoich kwalifikacji. Obrazy olejne zacząłem malować już w college’u, myślałem o tym, żeby studiować malarstwo. Wybrałem jednak karierę muzyczną. Choć nigdy nie porzuciłem malowania, to w poważny sposób zająłem się nim pięć lat temu.

    W pana sztuce można znaleźć inspirację Basquiatem.
    Powiedziałbym, że to raczej moja fascynacja Afryką, choć podziwiam twórczość Basquiata. Kiedy słyszę, że ulegam wpływom jego twórczości, sprawia mi to przyjemność. Moim źródłem jest jednak głęboki mistycyzm i rozmowy z ludźmi, którzy już nie żyją. Czasem ulegam chęci, by stosować technikę automatycznego pisania, przenosząc psychografię do malarstwa tak, bym sam był zdziwiony efektem aktu twórczego. Szczerze podziwiam sztukę brazylijskiego malarza Romero Britto. Jest to twórczość pełna ciepła i humoru, co jest mi bardzo bliskie. Fascynuje mnie postać Margaret Keane, która zasłynęła dzięki filmowi Tima Burtona „Wielkie oczy”.

    Słyszałem opinie specjalistów, że pańska sztuka to dobra inwestycja.
    To miłe, ale nie mówmy o inwestowaniu, tylko o inspiracjach. Podziwiam artystów, którzy wypracowali własny, rozpoznawalny styl i nie były im do tego potrzebne studia akademickie. Oczywiście nie jestem przeciwnikiem szkół artystycznych, ale trzeba mieć naprawdę silną osobowość, żeby zachować swój własny sposób postrzegania świata. Jeden z moich znajomych skarżył się, że akademia zmiażdżyła jego indywidualność.

    rozmawiał Piotr Cegłowski