„Zrobiłem zestawienie, z którego wynika, że od drugiej połowy 2001 roku w Polsce nie było inflacji powyżej 5 proc. Przykładowo, w roku 2001 wynosiła 3,6 proc. Kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej i doszło do tak zwanego wyrównania cenowego, to osiągnęła ona przejściowo poziom 4,6 proc.” W najnowszym wydaniu magazynu MANAGER, Stanisław Kluza, prezes Quant Tank, wykładowca SGH, były szef KNF, minister finansów i prezes BOŚ, rozmawia z Piotrem Cegłowskim o inflacji.
Media poświęcają wiele uwagi inflacji, to dziś dyżury temat, podobnie jak covid. Niestety, funkcjonuje tylko jako hasło, a to przecież bardzo złożony problem.
W jakimś sensie każdy z nas ma swoją osobistą inflację. Chociaż wszystkich dotyka, to każdego w trochę innym stopniu. W każdym przypadku zależy ona od koszyka konsumpcji i posiadanych zasobów. Paradoksalnie ma mniejszy wpływ na dochody, ponieważ podążają one za zmianami cen. Jeśli jednak ktoś posiada zasoby pieniężne, odczuwa ją w bolesny sposób. Portfel to nie tylko to, co wpływa i wypływa, ale również to, co się posiada. Jeżeli byśmy się przyjrzeli państwom, które w jakimś dłuższym czasie doświadczały inflacji, to na tle krajów, które jej nie notują, wyraźnie ubożeją.
Dlaczego tak się dzieje?
Dochodzi do spadku wyceny aktywów kapitałowych i nieruchomościowych, ale także tak zwanych krajowych dóbr kolekcjonerskich. Jeżeli ktoś zbiera sztukę, zwykle koncentruje się na artystach pochodzących z jego kraju. Na przykład Jacek Malczewski nigdy nie będzie tak doceniany za granicą jak w Polsce. Jeżeli więc w naszym kraju zamożność obywateli spadnie, realna rynkowa wycena dzieł tego malarza będzie szła ku dołowi, a nie do góry.
Wspomniał pan na wstępie, że każdy z nas inaczej odczuwa inflację.
Różnicują to dochody, zamożność, indywidualne preferencje, ale w Polsce należy spojrzeć na to dodatkowo w kontekście międzypokoleniowym, czy też generacyjnym. Zupełnie inny stosunek do inflacji ma pokolenie naszych dzieci, które nigdy jej nie doświadczyły. Mój bardzo oszczędny syn dostał jakiś czas temu 200 zł. Stwierdził, że sobie je przechowa, bo planuje zakup jakiegoś gadżetu elektronicznego, którego nazwy nie wymienię. Technologia cały czas idzie do przodu, więc zaplanował, że za jakiś czas za tę samą kwotę będzie mógł kupić lepsze urządzenie. Minęło kilka lat i stwierdził, że nadal go stać tylko na bazowy model. Okazało się, że lepszy gadżet – w odniesieniu do wynagrodzeń – jest rzeczywiście tańszy, ale 200 zł w skarbonce nie ma takiej siły nabywczej. Opowiem jeszcze o swoich studentach, należących do grupy wiekowej 20+. Nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z inflacją, czytali o niej w podręcznikach. Ostatnio, chodząc do sklepów, zaczynają zauważać rosnące ceny, widzą, że będą musieli więcej wydać na wyjazd na wakacje. Inflacja nie jest jednak czymś, co naprawdę zabolało ich w życiu.
Trudno się temu dziwić. Pamięć historyczna pokolenia, które urodziło po transformacji systemowej odnosi się do XXI wieku.
Zrobiłem zestawienie, z którego wynika, że od drugiej połowy 2001 roku w Polsce nie było inflacji powyżej 5 proc. Przykładowo, w roku 2001 wynosiła 3,6 proc. Kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej i doszło do tak zwanego wyrównania cenowego, to osiągnęła ona przejściowo poziom 4,6 proc. Po wcześniejszym kryzysie, w roku 2011, raz się zbliżyła do 5 proc. Ale zwróćmy uwagę, że przez 20 lat XXI wieku w naszym kraju na koniec roku nie było inflacji powyżej 5 proc. Jeżeli byśmy zobaczyli skumulowany efekt wzrostu cen w ostatnich latach, to generalnie z punktu widzenia życia codziennego nie był on nadmiernie dotkliwy. Dostrzega się pewne fluktuacje cenowe, ale nie było widać presji na zmianę cen.
Czy inflacja jest podobna dla wszystkich branż?
Inflacja jest pewnego rodzaju agregatem. Dla gospodarki możemy ją określić, jeżeli się weźmie pod uwagę koszyk produktów, które zdrożały w różnym stopniu. Tak wylicza się średnią, która jest ważona naszą strukturą konsumpcji. Jeżeli np. spożywamy 60 proc. chleba i 40 proc. bułek, to uwzględniamy to w takiej właśnie proporcji. Pamiętajmy, że ceny chleba i bułek mogą inaczej rosnąć i tu się posłużę przykładem: duża sieć handlowa bardzo długo utrzymywał cenę chleba 1,99 zł za 550 g, co daje 3,6 zł za kilogram. W ostatnim czasie sieć podniosła tę cenę, bochenek kosztuje teraz 2,19 zł za 550 g, czyli 4 zł za kilogram. Jest dosyć duży wzrost, bo powyżej 10 proc. Jednocześnie sieć od wielu lat utrzymuje cenę kajzerki na poziomie 29 gr, podczas gdy koszty jej wyprodukowania i sprzedaży od lat się zmieniają. Dlaczego? Tania kajzerka to produkt, który przyciąga osoby z młodszej grupy wiekowej, które rzadko decydują się na cały bochenek, a kupując bułki robią też inne zakupy. A wydawałoby się, że w przypadku bardzo podobnych produktów wzrost ceny powinien być taki sam… Paradoksalnie, największym stabilizatorem inflacji w Polsce w ostatnich latach nie był bank centralny, tylko sieci sprzedaży detalicznej. Mają one długoterminowe strategie zakupowo-sprzedażowe, które bazują na zasadzie prekontraktacji.
Wróćmy do ciekawej kwestii pokoleniowych różnic w odczuwaniu inflacji.
Jak już wspomniałem, osoby w wieku 20-30 lat nie odczuły jeszcze inflacji. Ta grupa ma dzisiaj też najniższe oczekiwania w tej dziedzinie. Z kolei pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków pamięta przynajmniej jedną dużą inflację, z końca lat 80. i początku transformacji. Przykładowo, inflacja w roku 1989 wyniosła ponad 600 proc. Z kolei w pierwszej połowie roku 1990 były miesiące, kiedy wzrost cen przekraczał 1000 proc. w skali rocznej. Oznaczało to ogromny spadek zasobów, utratę 90 proc. siły nabywczej pieniądza posiadanego w gotówce. Pamiętamy wszystkie konsekwencje tej wysokiej inflacji – obniżoną skłonność do oszczędzania, spiralę zadłużenia przedsiębiorstw, niepewność walutową. Można powiedzieć, że inflacja była główną barierą rozwoju i szybkości transformacji w Polsce. Stanowiła jeden z najbardziej bolesnych dla gospodarki elementów niechcianego spadku po systemie komunistycznym. Dopiero ustabilizowanie inflacji w XXI wieku przełożyło się na szybkie nadganianie luki cywilizacyjnej i rozwojowej Polski w stosunku do Europy Zachodniej i innych wysoko rozwiniętych gospodarek. Inflacja to pierwszy problem, z którym trzeba było się uporać.
A jak postrzega inflację pokolenie wchodzące w wiek emerytalny?
Zostało najbardziej dotknięte kosztami transformacji, ale też pamięta okres gierkowski i gomułkowski, czyli czas, kiedy mieliśmy do czynienia z pustym pieniądzem i pustymi półkami. Pieniądz nie miał pokrycia w towarach. Paradoksem komunizmu, który należy ocenić bardzo krytycznie, była wielowalutowość. Wydaje się, że jedynym pieniądzem był wówczas polski złoty. Ale to nieprawda. Polska miała też drugą walutę uznawaną przez państwo – bony dolarowe Pekao, za pomocą których można było kupować w sieci PEWEX. Kolejną walutą było w tamtym czasie złoto, a w nieoficjalnym obiegu – dolary i marki RFN. Gospodarka zmierzała w kierunku najbardziej prymitywnych form handlu wymiennego, co znaczyło, że kraj cofał się cywilizacyjnie. Kolejną walutą były słynne kartki na mięso, cukier, benzynę …i inne produkty w niedoborze. Co więcej, mieliśmy do czynienia z ukrytą inflacją. Ten sam maluch, na którego można było wpłacać pieniądze w wieloletniej perspektywie, kosztował zupełnie inną kwotę na giełdzie samochodowej. Oficjalna cena dolara w stanie wojennym wynosiła chyba pięć razy mniej niż czarnorynkowa. W najgorszej sytuacji było jednak pokolenie, którego przedstawiciele mają dziś 80-90 lat. Przeżyło wojenną inflację i późniejsze zawłaszczenie zasobów przez państwo poprzez nieuczciwy parytet wymiany pieniędzy. Słowem, każde pokolenie widzi inflację w różny sposób. Ale w każdym przypadku są to wyłącznie złe doświadczenia.
Inflacja nie zawsze jest złem wcielonym, może też mieć pozytywne skutki.
Badania ekonomiczne pokazują, że jeśli występuje niewielka, kontrolowana inflacja, to jest ona neutralna dla gospodarki, a nawet w jakimś sensie może stanowić bodziec do większej aktywności. Jeżeli jednak inflacja przekracza poziom 5 proc., wyraźnie szkodzi gospodarce.
A co z deflacją?
Ma także swoje negatywne skutki. Przede wszystkim generuje problem z nominalną sztywnością płac w dół. Efekt negatywny tego zjawiska polega na tym, że słabsze przedsiębiorstwa, które mogłyby się częściowo zrestrukturyzować w dziedzinie kosztów wynagrodzenia nie podwyższając płac, nie mogą tego zrobić. Inaczej mówiąc, kiedy pojawia się deflacja, firmy nie mogą obniżać płac, ponieważ pilnują tego związki zawodowe. W konsekwencji dochodzi do zwolnień i wzrasta bezrobocie. A to z kolei powoduje, że obniża się popyt. Jeżeli zbyt długo utrzymuje się deflacja, może to też być regresogenne. Dużo gorsze są jednak skutki zbyt wysokiej inflacji. A my ostatnio zbyt łatwo przebiliśmy wskaźnik 5 proc. i to po raz pierwszy od 20 lat.
Jest to powód do niepokoju.
Pamiętajmy, że cel inflacyjny w Polsce to 2,5 proc. plus-minus 1 punkt procentowy. Oznacza to, że ta inflacja powinna mieścić się w paśmie: 1,5-3,5 proc. Jeżeli przyjmiemy, że 3,5 proc. to jest jeszcze poziom, powiedzmy, akceptowalny, warto się zastanowić, jaki poziom powinien budzić niepokój. Odwołajmy się to skojarzenia z sygnalizatorami drogowymi: zielone światło to przedział 1,5-3,5 proc., żółty alert pojawia się powyżej 3,5 proc. Dla mnie granicę stanowi przedział 4,5-5 proc. Wtedy powinno zapalić się czerwone światło. Został on przekroczony w Polsce w drugiej połowie tego roku. Taki poziom inflacji zagraża rozwojowi gospodarczemu. Obniża też skłonność do oszczędzania i deprecjonuje majątek.
Banki wysyłają nam nerwowe SMS-y z o podwyżkach oprocentowania.
Jeżeli oprocentowanie w banku wzrośnie z 0 do 1 proc. albo 2 proc., a inflacja osiągnie 7-9 proc. to realna strata na depozycie wyniesie 5-7 proc. Co gorsza, mamy dziś najbardziej negatywną realną stopę procentową w Unii Europejskiej. Kraje Europy Zachodniej doświadczyły już wielokrotnie zerowych stóp procentowych i niewielkiej inflacji, mając niewielką, ujemną, realną stopę procentową na poziomie -1 proc. albo -2 proc. Nie powinniśmy dopuścić to tego, by mieć bardziej ujemną realną stopę procentową niż rozwinięte gospodarki. Jest to jeden z najbardziej niebezpiecznych czynników dla stabilności kursu walutowego w przyszłości. Polska powinna w pierwszej kolejności obronić stabilność kursu walutowego, co jest zresztą zapisem w artykule 227 Konstytucji, podpunkt 1. Zgodnie z nim Bank Centralny jest odpowiedzialny za wartość polskiego pieniądza. Przy tak dużej presji inflacyjnej krytyczną zmienną do obrony może okazać się kwestia stabilności kursu walutowego. Należy też podjąć działania na rzecz odbudowy bazy depozytowej. Kryterium minimum to założenie, żeby realne stopy w Polsce nie były niższe niż w kluczowych gospodarkach strefy euro. Punktem odniesienia mogą być Niemcy, Francja albo Niderlandy.
Inflacja to problem, z którym świat walczy od stuleci.
Znakomicie ilustruje to okres hiszpańskich podbojów kolonialnych. Do Europy trafiło wówczas bardzo dużo złota i srebra. Zmieniły się relacje cenowe kruszców, bo nagle doszło do wzrostu zasobu, który był miernikiem cen. Pamiętajmy, że pieniądz pełni nie tylko funkcję płatniczą, ale jest również miernikiem cen. Przyjmuje się, że w wyniku wielkiego napływu kruszcu do Europy, w ciągu stu lat doszło do poważnej inflacji. Ceny wyrażone w kruszcu wzrosły o 100 proc. Zastanówmy się – jeżeli przez 100 lat ceny wzrosły o 100 proc., to jaka była inflacja średnioroczna? Jest to 0,7 proc. rocznie. Jeżeli byśmy przyjęli, że akceptowalna w dzisiejszych czasach inflacja byłaby na poziomie 2,5 proc., to znaczy, że w 100 lat ceny by wzrosły o 1000 proc. Ale jeżeli już byłaby na poziomie 5 proc., to w ciągu 100 lat to wskaźnik ten wyniósłby 13000 proc. Gdybyśmy doszli do inflacji dwucyfrowej, czyli do 10 proc., wówczas z perspektywy 100 lat byłoby to 1 378 000 proc. Zwróćmy uwagę, jak te niewielkie zmiany po przecinku wyglądają z perspektywy ich oddziaływania w dłuższym okresie. Dlatego tak ważne jest, żeby utrzymywać ceny w ryzach. Inflacja w różnych okresach historycznych może być bardzo poważną barierą rozwojową dla Polski. W latach 90. była szczególnie bolesna i możemy wskazać przykład, jak właśnie z tego powodu została zubożona, a nawet pozbawiona majątków klasa średnia w Polsce. Ludzie ci zostali ukarani za oszczędzanie, bo wysoka inflacja jest pewnego rodzaju podatkiem wymierzonym w oszczędzających. Z długoterminowego punktu widzenia jest czymś wysoce negatywnym. Inną konsekwencją jest wysokie bezrobocie lat 90.
W czasach poprzedniego ustroju wiele osób dokonywało wpłat na samochody, mieszkania i pieniądze te straciły wartość.
Gdybyśmy mieli odzwierciedlić dzisiejszą wartość wpłaty, na przykład na poczet segmentu albo małego domku jednorodzinnego z początku lat 80., z przedziału 250 tys. do pół miliona wyrażoną w ówczesnych złotych, to po kilkunastu latach wartość nabywcza tamtych pieniędzy byłaby… tysiąckrotnie niższa. Brak rewaloryzacji sprawił, że po kilkunastu latach inflacji lat 80. i początku lat 90. wszyscy, którzy w tamtym okresie w pełni wpłacili na dom i bezskutecznie czekali w kolejce na jego wydanie, następnie mogliby sobie za te pieniądze – czyli za 250-500 tys. zł – najwyżej kupić przysłowiową klamkę. Dlatego inflacja jest tak bardzo destrukcyjna z punktu widzenia stabilności makroekonomicznej. Deprecjonuje zamożność, wartość majątku obywateli.