Dzikość serca, czyli tropami Jacka Pałkiewicza

Powrót na Papuę Nową Gwineę, część 3.

Od ostatniego spotkania z Papuą Zachodnią minęło już kilka miesięcy, więc najwyższy czas, by tam powrócić, by poczuć tę dzikość serca, jaką czułem od pierwszego spotkania z Jackiem Pałkiewiczem, który rozpalił moją miłość od tego zakątka świata

Wyprawa w samo serce dzikiej Papui to nie wycieczka po dżungli, jaką serwują nam lokalne biura podróży w Tajlandii, Meksyku czy Brazylii. To wyprawa, z której można nie wrócić, albo wrócić z zarodźcami malarii, pasożytami przewodu pokarmowego czy paskudną chorobą skóry.

Ukąszenie jadowitego węża, dotknięcie Gympie-Gympie (Dendrocnide moroides), czy zwykłe złamanie nogi na dzikich bagnach w odległości kilku dni marszu w błocie od najbliższej prymitywnej wioski, mogą być wyrokiem śmierci. Mogą, ale nie muszą. W nowoczesnym świecie wiele czasu poświęca się zarządzaniu ryzykiem. I właśnie tego samego nam potrzeba na krańcach świata – właściwego zarządzania różnymi ryzykami. Ryzyka są mniej więcej oczywiste, więc przeanalizujmy kilka kluczowych czynników, które pomogą nam te ryzyka ograniczyć. Ograniczyć, bo pewnie nie da się ich zupełnie wyeliminować (chyba że będziemy spędzali czas na wygodnej kanapie we własnym domu).

Zacznijmy od kondycji – fizycznej i psychicznej. Kilkanaście dni po osiem godzin dziennie przedzierania się przez błota, bagna, rzeki, kluczenia w gęstwinie często kolczastych roślin, w upale i przy wilgotności powietrza sięgającej 100 proc., przy pełnym natężeniu wszystkich zmysłów to nie jest bułka z masłem. Głupi błąd, krzywo postawiona noga na śliskim pniu przerzuconym nad rzeką może nas kosztować życie, zdrowie albo chociażby uszkodzenie sprzętu fotograficznego, na którym mamy pewnie już tysiące zdjęć i dziesiątki filmów. Nasze ciała, o ile nie zaniedbane, zwykle radzą sobie nawet w najtrudniejszych warunkach. Ale nasze głowy już niekoniecznie.

Wyjątkowa siła fizyczna nie jest tam niezbędna. Siła mentalna niezbędna jest – zarówno do pokonania ekstremalnego zmęczenia, jak i do stawienia czoła nieznanemu i groźnemu otoczeniu. Nie, nie przesadzam. Otoczenie dla nas jest tam autentycznie groźne i to nie tylko ze strony natury. Żeby jednak zbytnio was nie przestraszyć, wrócę do bardziej znanych nam zjawisk – np. niesamowitej wilgotności. Ogromne ilości deszczu spadające często w upalny papuański dzień prowadzą do silnego parowania i nasycania gorącego powietrza maksymalną ilością pary wodnej. Warto o tym pamiętać przy kompletowaniu odpowiedniego stroju na wyprawę. Będziemy się tam niemiłosiernie pocić, więc warto zadbać o strój, który nie będzie chłonął tego potu i wilgoci z powietrza. W nocy, zwłaszcza na wyżynach i w górach, temperatura oczywiście nieco spada, a wyspa pogrąża się w mgłach. W nocy starajmy się jednak spać i regenerować siły niezbędne do przetrwania kolejnych dni. Pamiętajmy, że ze względu na usytuowanie Papui blisko równika, noce są tam długie i trwają ok. 12 godzin. Możemy się więc wyspać do woli, do czego serdecznie namawiam, bo w dzień o odpoczynek trudno. Jeśli mamy w sobie nieco wrażliwości, wstańmy jednak skoro świt i popatrzmy na fantastyczne mgły opadające na zielony dywan pełnej tajemnic dżungli. To naprawdę czas magiczny.

Tu małe wyjaśnienie dotyczące wilgotności powietrza. Często słyszymy, że jest to 80-90-100 proc. A cóż to u diabła znaczy? Rzecz jest niezmiernie prosta. Otóż w powietrzu o określonej temperaturze (ważne, że o „określonej” – wytłumaczę to dalej) można zmieścić określoną ilość pary wodnej. Ta para ma określone ciśnienie, tzw. prężność. Maksymalna możliwa do „rozpuszczenia” ilość tej pary to tzw. prężność maksymalna (lub inaczej prężność pary nasyconej). Jeśli w powietrzu jest tyle pary, że więcej już się nie zmieści, to mamy osiągniętą prężność maksymalną i wilgotność (tzw. wilgotność względną) na poziomie 100 proc.

Najczęściej jednak mamy do czynienia z sytuacją, kiedy w powietrzu jest mniej pary wodnej, niż może się w nim teoretycznie pomieścić. Jeśli zatem powietrze nie jest w pełni nasycone parą, to wilgotność powietrza jest niższa niż 100 proc. Wilgotność względną mierzymy, dzieląc prężność rzeczywistą przez prężność maksymalną i mnożymy to przez 100 proc. Ważne jest również to, że im wyższa temperatura powietrza, tym więcej możemy w nim pomieścić pary wodnej. I tu właśnie dochodzimy do tej „określonej” temperatury – powietrze o danej temperaturze ma swoją konkretną chłonność pary – wyższa temperatura to większa zdolność absorpcji pary, z kolei w chłodniejszym powietrzu maksymalna ilość pary wodnej jest zawsze niższa. Zatem schładzane powietrze nie ma innego wyjścia, jak pozbyć się tego nadmiaru pary poprzez jej skraplanie w postaci rosy czy mgły. Ot i cała filozofia wilgotności.

Do marszu przez dżunglę potrzebna nam będzie również.. równowaga. Zdziwieni? Równowaga jest niezbędna, jeśli nie chcemy przekraczać wpław wszystkich napotkanych strumieni i rzek (niektórych się tak przejść nie da). Zamiast brodzić w mętnej wodzie i ryzykować spotkanie z jej mieszkańcami (którzy mogą się zainteresować zbłąkanym podróżnikiem), lepiej korzystajmy z korowajskich mostów, czyli przerzuconych nad strumieniami drzew. Jeśli powietrze jest maksymalnie wilgotne, to nie spodziewajmy się, że drzewa będą suche. Dobre buty to świetna sprawa, ale nie na takie kładki. Wtedy najlepiej buty przewiesić przez szyję i wykorzystać chwytne stopy. Tylko że w praktyce to zdejmowanie butów jest trochę uciążliwe. Jak nam się ich nie chce zdjąć, to ryzyko niestety rośnie. Wtedy zmysł równowagi jest szczególnie ważny. Żeby sobie pomóc, warto mieć jakąś tyczkę, za którą posłuży nam wycięte maczetą niewielkie, ale mocne drzewko. Przechodząc po wąskich i śliskich „kładkach” trzymamy ją poziomo. Odradzam, nawet jeśli nasza tyczka jest wystarczająco długa, a rzeka niezbyt głęboka, próby podpierania się nią. Prędzej czy później skończy się to upadkiem i kąpielą.

A więc mamy już kondycję i równowagę. Świetnie! Teraz seria zabezpieczeń przed możliwymi chorobami, czyli ulubione szczepionki. Jest tego trochę, choć nie są obowiązkowe, ale zalecane. A zatem: WZW A i B (żółtaczka, czyli wirusowe zapalenie wątroby typu A i B), żółta gorączka, błonica, tężec, polio i dur brzuszny. Ale najgorsze jest zagrożenie malarią i to tą najpaskudniejszą, czyli mózgową. Co prawda od niedawna są już szczepionki chroniące przed malarią, ale ich efektywność jest umiarkowana. Są też inne metody zapobiegania malarii, choć ich skuteczność również nie jest 100-procentowa. Przede wszystkim są to leki profilaktyczne – przed wyborem należy skonsultować z lekarzem właściwy, odpowiadający nam rodzaj leku. Zależnie od preparatu różnie się go stosuje i różne mogą być objawy uboczne. Ważne, że niektóre trzeba zacząć zażywać już przed wyjazdem, zatem nie czekajmy z tym do ostatniej chwili.

Pamiętajmy też, że skuteczność tych leków jest różna, ale raczej zbliżona. Według danych, jakie udało mi się zebrać, za wiarygodną uznaję skuteczność na poziomie 85-88 proc. W praktyce jest to bardzo niewiele, bo komarów przenoszących malarię nie brakuje, a ukąszeń może być na tyle dużo, że mamy spore „szanse” złapać malarię. Dlatego przede wszystkim trzeba unikać ukąszeń. Warto mieć też testy pozwalające samodzielnie zbadać krew pod kątem obecności w niej zarodźców malarii. Nie jest to niestety proste, ale przy dłuższych wyprawach ma sens.

Objawy malarii nie są takie jednoznaczne i lepiej mieć pewność przed podjęciem kuracji lub decyzją o szybkim powrocie. Przy krótszych wyprawach testy są raczej zbędne, bo objawy malarii pojawiają się najwcześniej po 7 dniach, choć może to być znacznie dłużej, zależnie od typu malarii. W przypadku zdiagnozowania tej choroby lepiej wrócić pilnie do cywilizowanych rejonów i poddać się leczeniu. Ryzyko zgonu w przypadku malarii mózgowej jest zbyt duże, by je lekceważyć.

Mój lekarz doradził mi, bym miał ze sobą dwa rodzaje leków przeciwmalarycznych. Jeden miałem brać zapobiegawczo, a w przypadku zdiagnozowania malarii miałem natychmiast zastosować drugi z leków. Na szczęście obyło się bez diagnozowania i drugiego leku. To pewnie dzięki świetnym środkom odstraszającym komary (z zawartością DEET bliską 100 proc. – żre i piecze, ale skuteczne) oraz dużej dyscyplinie używania moskitier. Nie bez znaczenia były długie spodnie i rękawy, spanie wysoko na drzewach i doskonały okres pogodowy, w którym liczebność komarów była nieco niższa niż zwykle. Co do moskitier, to trzeba pamiętać, że niektóre komary są naprawdę nieduże, zatem oczka w moskitierze powinny być odpowiednio małe. Moskitiera musi mieć łatwość zawieszenia i być obszerna, by łatwo było ją podwinąć pod matę, na której śpimy. Na wypadek, gdyby nie udało nam się znaleźć miejsca do rozłożenia maty (czyli na wypadek mniejszej gościnności Korowajów niż zakładamy), warto zaopatrzyć się w specjalny śpiwór dżunglowy z minimoskitierą wokół otworu na głowę albo specjalne nieprzemakalne hamaki do mocowania na drzewach, z mocnego brezentu i odpowiednich moskitier.

Trzeba oczywiście bardzo uważać, by moskitiery nie uszkodzić, o co niezmiernie łatwo w takim środowisku. Poruszając się w obszarze chorób, warto pamiętać o jadowitych wężach. Jest ich tam przynajmniej kilka gatunków. Ukąszenia niektórych to tzw. krótka piłka, czasami bardzo krótka. A o surowicy możemy zapomnieć. Zatem w podręcznej apteczce znalazł się u mnie zestaw pierwszej pomocy – małe, białe pudełeczko z wizerunkiem szeroko otwartej paszczy mało sympatycznej kobry. Wewnątrz kilka niezbędnych drobiazgów – przede wszystkim opaska uciskowa, skalpel i pompka do wypompowywania jadu. Taki zestaw można nabyć za kilka dolarów w niektórych specjalistycznych sklepach amerykańskich. W Europie się z nimi nie spotkałem. W apteczce oczywiście warto mieć jeszcze kilka innych drobiazgów – bandaże, opatrunki (koniecznie także w sprayu), coś na żołądek (nie mówię o koniaku) czy biegunkę. Szczegóły doradzi lekarz.

W moim przypadku bardzo przydała się igła, którą wykorzystałem do przebicia wielkiego, krwistego bąbla na pięcie. Zapewniam, że jest to przeżycie, kiedy w środku dżungli opala się nad ogniem igłę i wbija sobie w piętę, by pozbyć się krwistej cieczy. Najciekawsze jest zabezpieczenie takiego miejsca przed czyhającymi wokół drobnoustrojami. Pamiętajmy, że w trakcie dnia nogi są praktycznie non-stop w wodzie, błocie lub bagnie. Dlatego odizolowanie rany od tego niesprzyjającego środowiska wymaga trochę zachodu. Po pierwsze, konieczne jest dobre jej oczyszczenie, następnie należy wykazać się pomysłowością w zakresie różnych barier ochronnych. Zalecam dobre przemyślenie składu apteczki pod tym względem. Na pewno opatrunki elastyczne w sprayu będą przydatne, ale też nie będą wystarczające.

Ubrania. Rozwińmy zaznaczony wcześniej temat tzw. odzienia. Im mniej, ubrań tym lepiej. Oczywiście nie namawiam do strojów modnych wśród Korowajów, których głównym, a często jedynym elementem jest koteka na męskim przyrodzeniu.. Dlaczego jednak im mniej tym lepiej? Nie będziemy przecież przebierać się, jak coś sobie zmoczymy lub ubrudzimy, bo na szlaku średnio trwa to jakieś kilka, kilkanaście minut. Ubrania trzeba po prostu prać w rzekach i suszyć w nocy albo w trakcie postoju. Z tym suszeniem to trochę przesadziłem. Przyzwyczajmy się, że nasze ubrania są zawsze mokre i tyle.

Trzeba natomiast mieć suchą bieliznę na noc. Choć przyznam, że temperatura nie zachęca do spania w czymkolwiek. Zatem moje doświadczenie mówi – śpij nago pod dobrą moskitierą, w zakopconym domu Korowajów na drzewie. Moskitierę i teren wokół spryskaj mocno dobrym repelentem i śpij smacznie, ale nie przytulaj się do moskitiery. Nie, znowu nie tak. Nie da rady spać smacznie u Korowajów – przynajmniej pół nocy przegadają, plując co chwila przez szpary w podłodze lub w ścianach. Chcesz spać, to wsadź sobie w uszy dobre zatyczki. Ot co. Wracając do ubrań – coś przeciwdeszczowego to raczej zbędny ciężar – jeśli już mamy mieć coś takiego, to nie dla nas, ale dla plecaka. My i tak będziemy mokrzy, jeśli nie od deszczu, to od potu. Bazując na własnym doświadczeniu, zalecam zatem kilka zwiewnych koszulek z długim rękawem, podobnie ze spodniami, z tą różnicą, że mają mieć długie nogawki, nie rękawy. Kapelusz z szerokim rondem, rękawiczki, no i buty. Rękawiczek warto wziąć kilkanaście par. Muszą być mocne, ale nie narciarskie.

Jeśli w dżungli się nie patyczkujemy, tylko ostro idziemy przed siebie, to jedna para starcza nam na jeden dzień. Rękawiczki mają nas ochronić głównie przed licznymi kolcami i parzydełkami. Wspomniałem wcześniej o tajemniczej roślinie Gympie-Gympie. Papua to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można się z nią spotkać. Występuje w lasach deszczowych Australii oraz w niektórych obszarach Azji południowo-wschodniej. To krzew o sercowatych, dużych liściach pokrytych (podobnie jak łodygi) drobnymi, igiełkowatymi włoskami. Jeśli będziemy mieli pecha i dotkniemy to dziwo, włoski przebiją ubranie, skórę i wstrzykną nam neurotoksynę powodującą piekielny ból utrzymujący się miesiącami. Ból ponoć przypomina oblanie żrącym kwasem połączone z porażeniem prądem. Osoby mniej odporne na ból mogą mieć myśli samobójcze.

Znany jest przykład oficera armii australijskiej, który w latach 60. XX wieku po poparzeniu Gympie-Gympie tak cierpiał, że odebrał sobie życie. Częste są też silne reakcje alergiczne wymagające hospitalizacji. Co ciekawe, owoce tej rośliny są jadalne. Ale to raczej rozrywka dla lubiących silne wrażenia. Buty to kolejna szczególnie istotna rzecz, o którą musimy starannie zadbać. Brodząc w tych wielokrotnie już wspominanych błotach, trzeba na nogi zwrócić uwagę szczególną. Jak nie będą w dobrej kondycji, to z dżungli nie wyjdziemy. Miejscowi chodzą boso, ale tego nie polecam, z wyjątkiem wspomnianych już spacerków po pniakach nad rzekami i strumieniami. Nie mam najmniejszych wątpliwości jakich butów używać – żadnych trekkingowych, żadnych kaloszy – do błotnistej dżungli trzeba brać specjalne buty dżunglowe.

Nie będę reklamował żadnej firmy, ale ja używałem specjalistycznych butów dżunglowych produkowanych dla amerykańskich żołnierzy. To są buty niezwykle mocne i przystosowane do ciągłego zamaczania. Mają specjalne otwory, przez które woda wpływa i wypływa (w bucie nigdy nie ma jej nadmiaru, bo stopy działają jak tłoki pomp, wypychając wodę z buta), wzmocnione podeszwy (na wypadek kolców, których w dżungli zamieszkanej przez Korowajów nie brakuje) i odpowiednią, mocną, ale lekką część wierzchnią. Po prostu rewelacja. Jednak tutaj bardzo poważna rada – przed wyjazdem koniecznie trzeba je porządnie rozchodzić w trudnych warunkach. To pozwoli uniknąć wyparzania igieł nad świeczką…. Nie zapomnijmy o skarpetach – poszukajmy takich specjalnie do dżungli. Wskazana duża zawartość coolmaxu.

A inny sprzęt? Kilka skrótowych rad. Sprzęt fotograficzny – w dżungli nie ma prądu, więc weźmy kilka dobrych akumulatorów i przechowujmy je w szczelnych pojemnikach. Ładowarki słoneczne niekonieczne, ale można wziąć. Dobre worki wodoszczelne, bo inaczej zdjęć przywieziemy niewiele, zwłaszcza jak będziemy nieostrożnie trawersować rzeki po mokrych pniakach. Teleobiektyw wskazany. W trakcie marszu zdjęć robimy niewiele – jesteśmy skoncentrowani na przejściu i to pochłania całą energię. Zdjęcia robimy na postojach, głównie wizytując domostwa Korowajów. Statyw niekonieczny, ale jeśli mamy więcej czasu na pobyt, to warto móc robić zdjęcia z daleka, nie krępując miejscowych. Telefon satelitarny – koniecznie – dla przyjemności i na wszelki wypadek. Też z zapasowymi akumulatorami zamiast ładowarki słonecznej (chyba, że faktycznie wybieramy się na bardzo długo). Maczeta? Mieliśmy, ale ekipa wspierająca miała swoje i nie musieliśmy ich prawie używać. Jednak dla fasonu można mieć.

Podręczna menażka na wodę – zdecydowanie tak, przyczepiona do paska. Pić musimy dużo, bardzo dużo. Menażkę napełniamy z butelek z wodą, którą niosą tragarze. Początkowo niosą butelkowaną, zakupioną przed wyprawą, potem niosą przegotowaną wodę z czystszych rzek. Mniej smaczna, ale jest. Nóż – przyda się. Ale nie przesadzajmy – dobra, ostra finka zupełnie wystarczy. Gwizdek – ponieważ mamy do opanowania ekipę kilkudziesięciu ludzi, to może być przydatny. Zwłaszcza że w dżungli ekipa rozciągnie się na przestrzeni przynajmniej kilkuset metrów, jeśli nie więcej. Zapałki lub naprawdę dobra zapalniczka – raczej tak, choć kucharz ma swoje. Latarka – oj tak, dobra czołówka przyda się do wspinania się nocą do naszych drzewnych baz oraz do pisania wspomnień z podróży.

GPS – absolutnie tak. Niestety trudno nabyć mapę elektroniczną tego terenu – nawet nie mam pewności czy istnieją, choć natrafiłem na pewne ślady… GPS przyda się jednak bezwzględnie. Z nim w dżungli nie zabłądzimy. Tylko pamiętajmy, że włączony GPS (a tylko taki jest do czegoś przecież przydatny) to wielki konsument energii z naszych bateryjek. Zatem przynajmniej kilka kompletów baterii jest koniecznych (ja zużywałem jeden komplet na 2-3 dni). Liny – jeśli śpimy w hamakach, to konieczne, w innym przypadku raczej nie. Do nadrzewnych domów wchodzimy inną techniką, na pewno bardziej ciekawą. A gdzie to wszystko pomieścić? Żaden duży plecak! Mocne worki wojskowe i mały plecak podręczny. Worek niesie tragarz (jeśli za ciężki, to trzeba go przepakować do dwóch mniejszych), a plecak podręczny – najemca tragarza. Worki powinny być w nieprzemakalnych, szczelnych pokrowcach – niejeden deszcz nas zmoczy, to pewne. Worek nie jest zbyt wygodny do noszenia przez osiem godzin dziennie, więc tragarze mają na to swoje sposoby – wrzucają je do swoich plecionych siatek, które zaczepiają na czole i zarzucają na plecy. Tak potrafią niemal biegać po dżungli, nie wyłączając z tego śliskich drzew – kładek. To tyle o sprzęcie.

Teraz raz jeszcze rzecz chyba kluczowa – psychika. Trzeba być przygotowanym na zielone piekło. Psychika jest kluczem do przetrwania nawet w najgorszych warunkach. Jest kluczem do naszego zadowolenia. Nauczył mnie tego mój serdeczny przyjaciel, Jacek Pałkiewicz. Wyobraźmy sobie jego psychikę, kiedy samotnie, w szalupie ratunkowej przepływał Atlantyk. Samotnie! Ale wracajmy z Atlantyku do papuańskiej dżungli – naprawdę po kilku dniach w takich warunkach pobyt może wydawać się monotonny. Korowajowie nie różnią się zbytnio między sobą. Nie wytworzyli kultury materialnej w postaci rzeźb, malowideł, instrumentów muzycznych, masek, wymyślnych strojów. Ale to nie znaczy, że wyprawa do Korowajów jest nudna – może być zarówno fascynująca, może być przygodą życia, a może też być udręką. To przede wszystkim zależy od nas, od naszego nastawienia i naszej psychiki. Jeśli szukamy wymalowanych, półnagich „obiektów” do zdjęć, to polecam inne rejony. Jeśli szukamy autentycznych ludzi, którzy od tysięcy lat żyją pośród bagien i tropikalnego lasu, jeśli gotowi jesteśmy na ogromny wysiłek i ciągłe ryzyko, jeśli chcemy zobaczyć coś niezwykłego, może najbardziej niezwykłego na świecie – polecam wyprawę do Korowajów.

Ciąg dalszy nastąpi…

Adam Dariusz

Maciejewski