Zapomniani artyści

O ciekawych twórcach, o których nie pamiętają kolekcjonerzy i właściciele galerii, w rozmowie z redaktorem naczelnym MANAGERA – Piotrem Cegłowskim opowiada Maria Wolleberg-Kluza – malarka polska, prekursorka współczesnego nurtu malarstwa refleksyjnego

To nasza kolejna rozmowa o zapomnianych artystach, których twórczość nie powinna przepaść w mrokach historii…

Nie mówiliśmy jeszcze o Stefanii Brandt. Nie miała ona nic wspólnego z wybitnym batalistą Józefem Brandtem, którego prace zadomowiły się na europejskim rynku i osiągają bardzo wysokie ceny. Moi rodzice spotykali panią Stefanię jeszcze na przedwojennych plenerach, organizowanych przez Tadeusza Pruszkowskiego. Potem, już po latach, po wojnie lubili wspominać te czasy w Kazimierzu. Warto przypomnieć, że Maria Kuncewiczowa napisała książkę „Dwa księżyce” o tych właśnie plenerach. Zbierała się tam brać studencka, która miała dużo wyobraźni.

W jakim stylu malowała Stefania Brandt?

Należała do kręgu kolorystów. Uciekając przed socrealizmem malowała portrety dzieci i kwiaty. Nawiasem mówiąc, mam dwa portrety naszego syna Krzysztofa jej autorstwa, a sztalugę, której ciągle używam, dostałam od niej w prezencie. Jej prace są niebanalne, poetyckie. Kiedyś bardzo się podobały kolekcjonerom, reprodukowano je na pocztówkach. Na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, na ostatnim piętrze miała maleńką kawalerkę, którą zamieniła w pracownię. Nie było jej łatwo w życiu, w dzieciństwie straciła rękę.

Ręki nie miała też inna malarka – Bronisława Wilimowska.

Tragedia ta spotkała ją w czasie okupacji. To była ciekawa postać, godna przypomnienia. Pochodziła z książąt gruzińskich, Rustaszwilich. Przed wojną studiowała w Paryżu, gdzie zainspirował ją postimpresjonizm. Po powrocie do kraju, wyszła za mąż za oficera, który zginął w pierwszych dniach kampanii wrześniowej. Brała udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie realizowała sporo zamówień ze strony wojska, organizowała plenery. Angażowała się w działania na rzecz środowiska plastycznego. To właśnie ona załatwiła emerytury artystyczne, bo wcześniej istniały tylko zasiłki dla twórców. Dzięki niej artyści, którzy decydują się płacić składki, otrzymują emerytury. Sama należę do tej grupy… Bronisława Wilimowska zostawiła po sobie sporo dobrych prac, m.in. portrety Gajcego i Baczyńskiego. Mam w kolekcji jej obraz zainspirowany podróżą do Mongolii.

W szarzyźnie czasów, o których opowiada, artyści wyróżniali się z tłumu.

W tej dziedzinie bezkonkurencyjny był Władysław Popielarczyk, który w latach 70. przyjechał ze Stanów Zjednoczonych. Był pełen fantazji, dzięki swoim amerykańskim doświadczeniom nabrał wielkiej pewności siebie, czego u nas artyści nie mają we krwi. Wiedział, że sztukę trzeba samemu promować. Miał mieszkanie na Świętojerskiej, potrafił swoje prace wywieszać na zewnątrz domu. Chętnie zapraszał do swojej pracowni. Potrafił się lansować, ale robił to w sposób kulturalny. Jego obrazy były odważne, dynamiczne. Tworzył na papierach szybkie prace, bardzo bogate kolorystycznie. Sprzedawał je sam, był własnym managerem i impresario. Nosił nietypowe skórzane kurtki z frędzlami i kolorowe buty. Nie wiem co się stało z jego pracami po śmierci, nigdy już ich później nie widziałam.

Mówimy przede wszystkim o malarzach…

Najwyższy czas by przypomnieć Helenę i Lecha Grześkiewiczów, wybitnych ceramików, notabene znajomych moich rodziców. To oni stworzyli design Włocławka, nawiązujący do dawnej kujawskiej ornamentyki ludowej, a jednocześnie ciekawy artystycznie. Pod koniec lat 60. zwiedzałam pracownię doświadczalną Włocławka, zaciekawiły mnie nowoczesne projekty. Na pewno warto zainteresować się spuścizną Grześkiewiczów, choć nie wiem, co z niej jeszcze zostało.