Plus minus 500

Zaczęło się 1 kwietnia, i nie był to prima aprilis. Pierwsze wnioski o wypłatę świadczenia wpłynęły przez internet tuż po północy. Świtem przed gminnymi ośrodkami pomocy społecznej w wielu miejscowościach stały kolejki.

Niepotrzebnie, bo biurokratyczna machina ruszyła ociężale, ale w miarę skutecznie. Po miesiącu można ocenić, że start rządowego programu pomocy rodzinie w wychowywaniu dzieci nie odbiegał od wielu administracyjnych kampanii w przeszłości. Mieliśmy już wówczas za sobą potężną debatę, jaka towarzyszyła ogłoszeniu programu i jego ścieżce legislacyjnej. Niestety, argumenty merytoryczne w tej dyskusji zostały przygłuszone przez optykę swój-obcy, czemu towarzyszyło przywoływanie do porządku swoich, ale niepokornych. Ten stan trwa właściwie do dzisiaj. Największym pechem rządowego programu jest bowiem to, że dostał się w tryby bezwzględnej walki politycznej. Tymczasem opinia publiczna patrzy na sprawę inaczej. Zgodnie z badaniami CBOS, aż 80 proc. Polaków popiera rządowy program. Znaczy to, że popierają go także ci, którzy nie będą beneficjentami programu i nie liczą na pieniądze od rządu. Nie po raz pierwszy ogół jest rozumniejszy od polityków. Nie zawsze czysto grają obie strony sporu. Wygląda jednak na to, że program będzie żył własnym życiem i sam się obroni. Jakie ma wady, a jakie zalety?

Plus czy +

Zacznijmy od tego, że nie jest zupełnie jasne, jak ten program w ogóle się nazywa. Ustawa go wprowadzająca nosi tytuł „O pomocy państwa w wychowywaniu dzieci”. W dokumentach i oficjalnych wystąpieniach rządowych pada nazwa „Rodzina 500 plus”, w publicystyce i mowie potocznej częściej występuje jako „500+”. I tu tkwi pierwszy haczyk. W ustawie jest mowa o corocznej, inflacyjnej waloryzacji kwoty 500 złotych. Będziemy więc za rok mieli „Rodzinę 503plus”, a za dwa lata „507”? To pierwszy z brzegu dowód, że twórcom programu brakło czasu na myślenie (wariant: program jest bezmyślny – niepotrzebne skreślić zgodnie z własnymi sympatiami politycznymi). Ale wątpliwości terminologiczne to drobiazg. W bitwie o 500+ padają bowiem salwy najcięższej artylerii. Zamierzony jako jeden z licznych dodatkowych programów społecznych, program 500+ okazał się ważący dla fundamentów ekonomii państwa.

Ryba czy wędka

W wąskim ujęciu 500+ to – niestety – dawanie ryby, a nie wędki. Tyle, że poglądy na tę kwestię w świecie właśnie się zmieniają. Coraz więcej ekonomistów spoza kręgów liberalnych dopuszcza możliwość wręczania ludziom pewnych kwot pieniędzy za sam fakt, że są. Powstał nawet projekt „pensji obywatelskiej” na poziomie minimum socjalnego. Dla państwa, gospodarki i społeczeństwa traktowanych jako całość skutki takiego rozdawnictwa mają być pozytywne na wielu polach, także psychologicznym.Krytycy akcentują jednak, że są to pomysły realne tylko w bardzo wąskiej grupie najbogatszych krajów. Polska z pewnością do tej grupy nie należy. I właśnie dlatego wybraliśmy tylko tę część potrzebujących, której państwo ma największy interes pomagać – odpowiadają zwolennicy 500+. Na polskim gruncie najważniejsza jest odpowiedź na pytanie: co beneficjenci zrobią z pięcioma setkami, które im łatwo przyszły? Odpowiedź jest prosta: pójdą do sklepów. Istnieją analizy, z których wynika, że 80 proc. tych pieniędzy zwiększy wydatki konsumentów. A dodatkowych kilkanaście miliardów złotych rocznie na rynku po stronie popytu to istotny bodziec także dla podaży. Ministerstwo Finansów twierdzi, że środki z programu 500+ przyspieszą w najbliższych latach realne tempo wzrostu konsumpcji prywatnej do około 4 proc. Ryzyko inflacyjne w dzisiejszych realiach wydaje się mniej groźne.

Więcej dzieci
Tu dotykamy najdelikatniejszej kwestii całej sprawy. Istotą uruchomienia programu są cele społeczne, a nie ekonomiczne. Chodzi o zwiększenie dzietności, czyli skłonienie rodziców do decyzji o jeszcze jednym dziecku w rodzinie. Jest to niesłychanie ważne wobec już trwającego kryzysu demograficznego w Polsce. Odwrócenie złych tendencji warte jest każdych pieniędzy. Ministerstwo Finansów oszacowało, że 500+ przyniesie trwałe zwiększenie współczynnika dzietności o 10 proc., co ma przełożyć się w latach 2050-2060 na wzrost podaży pracy o 2,5 proc. Łatwo wyśmiać prognozy wybiegające 40 lat w przód, ale przyznać też trzeba, że jakieś ekstrapolacje są przecież potrzebne. Jednak czy do realizacji słusznych celów wybrano naprawdę najlepsze narzędzie? Z badań wynika, że na poziom dzietności wpływ mają nie tylko bodźce finansowe, lecz także przepisy prawa pracy, sytuacja na rynku mieszkaniowym, dostęp do żłobków i przedszkoli i wiele innych czynników.

Panie na lewo
Jeszcze dalej idzie koncepcja, w myśl której istnieją odmienne bodźce kierowane do kobiet i do mężczyzn. Te pierwsze to, na przykład, darmowe żłobki, łatwo dostępne przedszkola, itp. Męski charakter mają natomiast bezpośrednie transfery pieniędzy. Autorzy tego badania twierdzą, że dla osiągnięcia takiego samego wzrostu dzietności wystarczą trzy razy mniejsze nakłady na zachęty kierowane do kobiet. Program 500+ do tej grupy zdecydowanie nie należy. Wspomniane badanie prowadzone było w 19 krajach europejskich, w tym w Polsce. Z tej samej pracy naukowej wynika jeszcze, że to kobiety są bardziej niż mężczyźni niechętne powiększaniu rodziny. Różnicę tę udało się zniwelować tylko w Belgii, Francji i Norwegii. Są to kraje, w których udział ojców w opiece nad dziećmi jest najwyższy. Informacja dla panów: najwyższy udział oznacza tu wykonywanie około 40 proc. czynności przy dziecku.

Europa nie rodzi
Skoro jesteśmy już przy porównaniach międzynarodowych: Polska nie jest jedynym państwem, które usiłuje zwiększyć dzietność i uruchamia specjalne programy. Polski program wspomagania urodzin jest skromniutki i delikatny.Tu konieczne jest nieco teorii. Aby ludność państwa utrzymywała się na stałym poziomie, wskaźnik dzietności musi wynosić 2,1. Takiego wskaźnika nie osiąga żaden z krajów Unii Europejskiej, a przybliża się doń tylko Francja, wyraźnie odstająca od reszty. Poziom 2,0 wykazuje jeszcze tylko Irlandia. Polska ze wskaźnikiem 1,33 zajmuje w UE miejsce 25., czwarte od końca (dane z 2014 roku). Światowi rekordziści, kilka państw afrykańskich, legitymują się wskaźnikiem bliskim 7,0. Pozostając w gronie porównywalnych państw UE, warto przyjrzeć się systemowi francuskiemu, jedynemu efektywnemu. Otóż jest on bardzo rozbudowany (czytaj: kosztowny). Obejmuje system podatkowy premiujący rodziny, w których jedno z rodziców nie pracuje, lecz wychowuje dzieci. Państwo zapewnia także dodatki i ulgi podatkowe na opłacenie niań do dzieci. Rodziny z dziećmi taniej podróżują komunikacją publiczną i mniej wydają na bilety do kin, teatrów i muzeów. Ciekawe, że zasiłki bezpośrednie, wypłacane w gotówce, promują rodziny z dwojgiem, trojgiem dzieci, a nie większe. Istnieje przy tym dziwna prawidłowość. Podobne rozwiązania przynoszą w różnych krajach różne efekty. Niemcy mają system polityki prorodzinnej podobny do francuskiego i wydają na pomoc rodzinie nawet więcej pieniędzy. Tymczasem francuski współczynnik dzietności wciąż rośnie, a niemiecki od lat oscyluje wokół 1,4. To pokazuje, że konstruowanie programów prorodzinnych jest bardzo trudne i łatwo o pokusę odłożenia sprawy na później. Pozytywem jest zatem sama chęć zmierzenia się z problemem.

Pusta kieszeń
Jedna jedyna kwestia powinna spędzać rządowi sen z powiek i najpewniej tak się dzieje, chociaż na zewnątrz prezentowana jest pewność siebie. Tą kwestią jest zapewnienie pieniędzy na wypłaty w kolejnych latach. Nie da się bowiem ukryć, że – jak dotąd – rząd sięga do pustej kieszeni. Z zasad 500+ wynika, iż 2,7 mln rodzin wychowujących 3,8 mln dzieci otrzyma świadczenia. Oznacza to, że 1,8 mln rodzin i 3 mln dzieci jest wyłączonych z programu. Świadczenia będą kosztowały budżet państwa w pierwszym (niepełnym) roku 17 mld zł, a w następnych 22-23 mld złotych rocznie. Jak szybko policzono, taka decyzja zwiększy deficyt budżetu o blisko 1 procent i wyniesie on wtedy 4 proc. PKB. A wówczas Polska ponownie wpadnie w unijną procedurę nadmiernego deficytu. Skutki tego mogą być wielorakie; na przykład, zablokowanie niektórych transz środków z UE. Na pytania o źródła finansowania 500+ i innych zamierzeń odpowiedzi są, niestety, mało konkretne. Ewentualny zamiar tzw. finansowania deficytem, czyli dodatkowych emisji obligacji, wiąże się ze sporym ryzykiem, bo obligacje mogą nie znaleźć nabywców na światowych rynkach. Projekty uszczelnienia systemu podatkowego, zwłaszcza VAT, są jeszcze mgławicowe, nadto trudno tu liczyć na przychody, o jakich mowa. Zaś możliwość długotrwałego utrzymywania się dobrej koniunktur i stopy wzrostu wyższej od założonej, co przyniosłoby budżetowi dodatkowe nieplanowane wpływy, czyli tzw. rentę, to dzisiaj niestety bajkopisarstwo. Staje się oczywiste, że powstanie konieczność ostrego przykręcenia śruby fiskalnej i to w wielu miejscach. A to jest dla każdego rządu strzał w stopę. Trudno przyjąć, że rząd nie jest tego świadomy. Można tylko podziwiać jego odwagę i determinację.

Skutki pośpiechu
Wątpliwość co do źródeł sfinansowania to najpoważniejsza skaza programu 500+, ale nie najbardziej irytująca. Za taką trzeba uznać liczne, zbyt liczne, potknięcia i nieścisłości w programie, które dopiero teraz wychodzą na jaw i muszą być pojedynczo naprawiane drogą kolejnych specregulacji. Najgłośniejsza stała się kolizja z przepisami alimentacyjnymi, tu musiał interweniować prezydent. Ale są i inne wpadki. Przykładowo, samotna matka z minimalną pensją i alimentami 300 zł ma za duży dochód i już nie dostanie świadczenia. Także niewielki przyrost zarobków rodzica może wyrzucić dziecko z systemu. Stąd obawa, że niektóre osoby mogą rezygnować z legalnej pracy i zasilić szarą strefę. Inny problem to nagły przyrost uczuć rodzicielskich i mnogie wnioski o przywrócenie praw i powrót do domu pociechy przebywającej w domu dziecka. Każdego z tych błędów można było uniknąć, gdyby nie legislacyjny pośpiech. Bo program 500+ stał się, niestety, także kiełbasą wyborczą. A kiełbasa bywa smaczna, ale lepiej nie wiedzieć, jak jest robiona.