W połowie grudnia, na przestrzeni dosłownie kilku dni, światło dzienne ujrzały dwie ważne informacje o inwestycjach zagranicznych
Państwowa Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych ogłosiła: „Inwestorzy zagraniczni nie żałują, że postawili na Polskę”. „PAIiIZ: Najlepszy wynik w historii” – brzmiały gazetowe tytuły po prezentacji materiałów przez agencję. Wynik ten dotyczy oceny wystawionej Polsce przez obecne tu zagraniczne firmy. Na możliwe 5 pkt Polsce przyznano 3,72, w istocie więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Zdaniem pytanych firm klimat inwestycyjny jest najlepszy od lat, wysoko oceniono stabilność ekonomiczną i łatwość zaopatrzenia, nieco niżej system podatkowy i efektywność sądów (badanie dotyczyło roku 2014).
W tym samym czasie w innych tytułach przeczytać było można, że „zagraniczne firmy znikają z Polski” i że spada liczba zakładanych w naszym kraju firm zagranicznych. O ile w latach 2014–2015 takich nowych firm powstawało znacznie powyżej 600 rocznie, o tyle w roku 2016 inwestorzy powołali tylko 243 nowe podmioty gospodarcze. Nasila się za to zjawisko zamykania istniejących przedsiębiorstw. Maleją także kapitały obecne na warszawskiej giełdzie, w lwiej części zagraniczne. Dowodzą tego poziomy indeksów giełdowych. O ile w 2013 r. indeks WIG20 znacząco przekraczał 2,6 tys. pkt, o tyle w minionym roku spadł nawet w okolice 1,6 tys. pkt. Czyli inwestorzy głosują nogami. Paradoksalnie, obie informacje, choć pozornie sprzeczne, wręcz schizofreniczne, są prawdziwe. Agencja badała firmy zagraniczne trwale zakorzenione w Polsce i z tego tytułu niejako pierwotnie dobrze do niej nastawione. Firmy pakujące walizki leżą na przeciwległym biegunie. To w większości takie, którym biznes nie wyszedł i nie wiadomo z jakiej przyczyny – z winy kraju gospodarza czy może z powodu własnych błędów i naturalnego ryzyka biznesowego. Inwestycje zagraniczne w Polsce są bowiem na tyle masowe, że zachodzić wśród nich mogą równolegle różne zjawiska.
Inwestycje cudzoziemskich przedsiębiorców są bowiem sferą, w której występują wszystkie możliwe kolory obok siebie, od bieli do czerni. Oficjalnie mówi się o „bezpośrednich inwestycjach zagranicznych” (BIZ). Zgodnie z formalną definicją jest to „międzynarodowy transfer kapitału w celu utworzenia w innym kraju podmiotu zależnego i sprawowania nad nim kontroli”. Definicja ta jest bardzo pojemna. I nie odnosi się w ogóle do elementarnego założenia każdego biznesu, zgodnie z którym celem działalności gospodarczej jest osiąganie zysku. Czyli w teorii jest zasadne tworzenie deficytowych firm zagranicznych. Istnieje też ściślejsza definicja, wedle której od inwestora zagranicznego wymaga się tworzenia nowych miejsc pracy i płacenia podatków na miejscu. BIZ zwykło się dzielić na dwa rodzaje. Pierwszy to greenfield, czyli budowa od podstaw obiektu na „zielonej łące” udostępnianej przez kraj przyjmujący inwestycję. Jego odmianą jest brownfield, czyli częściowe wykorzystanie przez inwestora już istniejących budynków i instalacji. Drugi rodzaj to inwestycje portfelowe, czyli zakup większościowych lub mniejszościowych pakietów akcji czy udziałów krajowych firm poprzez giełdę lub bezpośrednio. Tego typu inwestor może zachowywać się w przedsiębiorstwie aktywnie lub biernie.
Inny podział to struktura wielkościowa BIZ. Na pierwszy rzut oka inwestor miliardowy jest lepszy od milionowego, a ten od wnoszącego setki tysięcy i tak dalej. Jest tu jednak kilka zasadzek. Główna wynika ze struktury branżowej inwestycji. Różna jest bowiem kapitałochłonność poszczególnych branż. Budowa nowoczesnej fabryki jest kosztowniejsza niż uruchomienie hurtowni spożywczej czy otworzenie gazety. Tymczasem fabryka może działać na skalę powiatową, a gazetę zna cały kraj. I która inwestycja jest ważniejsza? Inny czynnik: za poważne zwykło się traktować inwestycje większe niż 1 mln dol. (czy euro). Tak to jednak wygląda z warszawskiej perspektywy. Dla niejednego miasta czy powiatu większe jest znaczenie inwestycji za 300 tys. dol. u siebie niż wielkoskalowa inicjatywa w sąsiednim województwie. Te kilkadziesiąt miejsc pracy, nawet marnie płatnych, to dla małego miasteczka duża rzecz. Wynika z tego, że liczenie inwestycji zagranicznych „na sztuki” nie ma większego sensu. Znacznie bardziej istotne są: bilanse przypływów i odpływów kapitału zagranicznego, jego geograficzne rozprzestrzenienie na mapie kraju, zaistnienie takich firm w życiu lokalnych społeczności lub izolowanie się za wysokim płotem itp. W takim kontekście trzeba odnotować kilka faktów i zjawisk. Niezależnie od okresowych fluktuacji nastrojów inwestycyjnych Polska otworzyła się i od ponad ćwierćwiecza pozostaje otwarta na napływ zagranicznych kapitałów. W pierwszym okresie, dzięki niskiemu poziomowi startu, wyniki bywały rekordowe, a obecność zagranicznych funduszy miała kluczowe znaczenie dla przełamania kompletnej zapaści gospodarczej odziedziczonej po PRL i odzyskania przez Polskę wypłacalności na rynkach światowych.
Polska jest obecna w światowych statystykach inwestycji, oczywiście na miejscu z grubsza odpowiadającym jej wielkości i ogólnemu potencjałowi. To ważne zastrzeżenie, bo jak konkurować z gigantami? Przykładowo w latach 2012–2013 miejscem, w którym ulokowano najwięcej bezpośrednich inwestycji zagranicznych, były Chiny (liczone razem z Hongkongiem) z kwotą 199 mld dol., wyprzedzające USA, gdzie napływ inwestycji wyniósł 159 mld dol. Na trzecim miejscu po raz pierwszy w historii ulokowała się Rosja, z wielkością inwestycji rzędu 94 mld dol. Ale uwaga, w tych samych latach na czwartym miejscu lokalizacji inwestycji w skali całego globu uplasowały się… Wyspy Dziewicze, które rzekomo wchłonęły 82 mld dol. Rzecz jasna, nikt nie zbudował tam tysięcy fabryk; być może stoją one i w Polsce. Wyspy są tylko rajem podatkowym; po raz kolejny trzeba odwołać się do zastrzeżeń wobec suchych statystyk. Na podobnej zasadzie jednym z większych inwestorów w Polsce są firmy cypryjskie.
Wróćmy jednak do realiów. Pod względem atrakcyjności inwestycyjnej nasz kraj lokuje się na piątym miejscu w Europie, za Niemcami, Wielką Brytanią, Francją i Holandią. Z raportu firmy Ernst & Young wynika, że w 2014 r. Polska i Rosja zanotowały największy przyrost bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Europie. W Polsce przybyło wówczas 211 dużych bezpośrednich inwestycji zagranicznych, co oznacza 60-procentowy wzrost w skali rocznej. Trzeba wszakże wziąć pod uwagę, że akurat rok 2013 był dla Polski słabszy w pozyskiwaniu inwestorów; takie to uroki statystyki. Zdecydowana większość wspomnianych wyżej nowych podmiotów to inwestycje firm, które wcześniej nie prowadziły działalności w Polsce, pozostałe to reinwestycje, czyli zaangażowanie wcześniej wytworzonych zysków. Te reinwestycje stanowią jednak problem teoretyczny i statystyczny. Fabryka postawiona przez cudzoziemca przynosi zyski i właściciel powołuje za te pieniądze kolejne przedsiębiorstwo. Czy to jest nadal inwestycja zagraniczna? Czy tak wytworzony kapitał jest zagraniczny czy już nie? Żeby było weselej, różne organy (samorządowe, podatkowe) mogą patrzeć na sprawę inaczej, więc problem nie jest tylko akademicki. Twarde dane to liczba nowych miejsc pracy wygenerowanych przez inwestycje zagraniczne. W 2015 r. sięgnęła ona niemal 20 tys., co plasuje Polskę na drugim miejscu w Europie, po Wielkiej Brytanii.
W 2016 r. (dane na koniec I półrocza) w Polsce działało prawie 50 tys. firm z kapitałem zagranicznym. Spośród 2256 największych (czyli ponad 1 mln euro zaangażowania) inwestorów zagranicznych najwięcej było spółek niemieckich – 482. W ujęciu wartościowym największych inwestorów w Polsce firmy niemieckie od lat wymieniają się jednak na pierwszym miejscu z holenderskimi. To kolejny urok formalnej statystyki, kilka wielkich korporacji uznawanych za światowe ma siedzibę w Holandii. Co ciekawe, w polskich oficjalnych zestawieniach publikowanych przez organy rządowe pada nazwa Niderlandy. Dlaczego? Najpewniej chodzi o pospieszne i niechlujne tłumaczenie; formalna nazwa Holandii to Królestwo Niderlandów. Statystyki mają tu jeszcze więcej ułomności. Jeśli inwestor pojawił się w roku 1995 i wówczas podjął zobowiązania, formalności dopiął w 1997 r., budowę rozpoczęto rok później, produkcję zaś w 1998 r., a pełny rozmiar osiągnęła w 2000, to kiedy ująć jego zaangażowanie finansowe w statystykach? Nikt nie chce się przyznać, ale nie było wówczas uniwersalnego sposobu. Dlatego nie należy się dziwić, ale w miarę jednolite dane o inwestycjach zagranicznych w Polsce dotyczą roku 2000 i lat późniejszych. Wcześniej ogłaszano jedynie szacunki i to opracowywane w kilku ośrodkach niezależnie od siebie i różniące się liczbami.
Według stanu obecnego w ujęciu branżowym wśród inwestycji zagranicznych w Polsce dominują motoryzacja i elektronika. Największe wartościowo inwestycje po 2000 r. poczyniły: Volkswagen (800 mln euro), LG Philips (430 mln euro) i Fiat (350 mln euro). Pod względem liczby nowych miejsc pracy największe są inwestycje: Amazona (6 tys. stanowisk w trzech obiektach), LG Philips (około 3,2 tys.), Della i IBM (po 3 tys.). Ciekawe, że inwestycja Amazona jest niewielka w ujęciu wartościowym, sięga łącznie 40 mln euro w trzech lokalizacjach; to zwykłe magazyny szumnie nazywane centrami logistycznymi. Dla pełnego obrazu: obok inwestycji istnieją także deinwestycje, co znaczy, że obce firmy wycofują się z Polski. Jest to zjawisko skomplikowane, każda decyzja ma inne przyczyny, a błędy nie muszą leżeć tylko po stronie kraju gospodarza. Dlatego nie każda decyzja o zamknięciu interesu oznacza porażkę i stratę Polski. Odnotowujemy tylko, że trzecia część wykreślonych z rejestru firm zagranicznych to spółki handlowe (co można uznać za wręcz korzystne) oraz że znikają z rynku tzw. wehikuły, czyli firmy tworzone przez światowych graczy dla doraźnych celów, zwykle uniknięcia podatków. Owe wehikuły nie tworzyły miejsc pracy, nie zasilały budżetu i można je pożegnać bez żalu.
Zanim jednak zagraniczny podmiot pojawi się w Polsce i wyłoży pieniądze, musi zajść sporo zdarzeń. Niektórzy mieli już do czynienia z naszym krajem i wiedzą, choćby z grubsza, do których drzwi pukać. Inni patrzą na mapę i szukają korzystnych lokalizacji. Jedni i drudzy powinni być we właściwy sposób zachęceni i poprowadzeni, niekiedy za rękę. To problem fundamentalny dla zbiurokratyzowanej polskiej administracji. Obsługą – by tak technicznie to nazwać – inwestorów zagranicznych zajmuje się kilka instytucji działających niezależnie od siebie. Są to udzielne resortowe księstwa zazdrośnie strzegące swoich włości. Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych jest takową tylko z nazwy, jej klientela to zaledwie 20 proc. obecnych w Polsce cudzoziemskich inwestorów. Swoje poletka uprawiają resorty spraw zagranicznych i gospodarki, PARP, ARP i większe banki. Nawet samorządy co większych województw aspirują do samodzielności w kontaktach z inwestorami, tworzą nawet placówki zagraniczne. Taka sytuacja jest znana i wszyscy są przeciw, ale przenosimy się na arcypolskie poletko „nie da się”. Kolejne rządy przeprowadzały głębokie reformy, kilkakrotnie zmieniano rozmaite struktury, lecz były to tylko kolejne obroty karuzeli. Obecna władza zdaje się dostrzegać problem i po raz kolejny chce się z nim zmierzyć. Powstał Polski Fundusz Rozwoju, do którego zadań należy także scalenie oferty i ujednolicenie współpracy z firmami chętnymi do inwestycji w Polsce. Czy tym razem zamiar przełoży się na skutki? Dorobek reformatorski obecnego rządu jest różnie oceniany, ale bezwzględnie waży niemało, więc szansa istnieje.