Tego nie da się ukryć – żyjemy w biednym kraju. Polska legitymuje się poziomem krajowego brutto w przeliczeniu na mieszkańca w wysokości nieco mniejszej niż 70 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej.
Jeszcze gorzej lokują nas wszelkie wskaźniki opisujące zamożność obywateli, takie jak poziom oszczędności, warunki mieszkaniowe, wiek samochodów na drogach i podobne. Po prostu w biednym kraju mieszkają biedni ludzie. Publikowane listy najbogatszych rodaków nie mają wiele do rzeczy, ta kasta to tylko wisienka na torcie. A raczej plasterek kiszonego ogórka na kaszance. Przyczyny takiego stanu rzeczy są – a przynajmniej powinny być – domeną historyków. Natomiast zmniejszenie dystansu, jaki dzieli Polskę i Polaków od średniej kontynentalnej, to jest absolutny priorytet każdej władzy. Jest, a przynajmniej powinien być.
Byłoby nieuczciwością twierdzić, że nic się nie zmienia. Za czasów PRL, zwłaszcza pod koniec poronionego ustroju, sytuacja była gorsza, i to w nieporównanie większej skali. Miesięczna pensja Polaka z trudem wystarczała na obiad w przeciętnej francuskiej czy szwedzkiej restauracji. Jedzenie we francuskich restauracjach nie było jednak problemem obywateli PRL. Był nim zakup butów, benzyny i pasty do zębów, a okresami wręcz podstawowych produktów żywnościowych. Dzisiaj to szczęśliwie kombatanctwo, a na podobne opowieści milenialsi (urodzeni około 2000 r.) i młodsi reagują zdziwieniem: „Niemożliwe… We wszystkich hipermarketach tylko ocet?”. Zmieniło się na korzyść naprawdę dużo, ale świat nie stał w tym czasie w miejscu. I nadal trzeba go gonić. Nasuwa się pytanie, kto to ma zrobić?
Eliminacja oczywistych idiotyzmów, co przeprowadził Balcerowicz, już się dokonała. Wyczerpały się też tzw. proste rezerwy, głównie tania siła robocza i (względna) dostępność podstawowych surowców. Dzisiaj trzeba grać na boisku, na którym występują najlepsi zawodnicy. To dobrze i źle. Dobrze, bo zasady są jasne. Gramy w czwartej lidze z nadzieją na trzecią, z ambicją na drugą, bo pierwsza jest poza zasięgiem. Wszystkich graczy obowiązują te same reguły i nadzorują ich sędziowie. Źle, bo brakuje jednego – kapitału, a pierwsza liga o tym doskonale wie i nie dopuszcza do swojego grona. Tyle generaliów. Teraz przenieśmy się do małego polskiego miasta, powiedzmy 5–7 tys. mieszkańców, w którym działa pewien przedsiębiorca. Idzie mu nieźle i chciałby zrobić krok do przodu, możliwie największy. Zna swoją branżę, jest pewien, że rozwojowy pomysł ma sens. To może być właściciel restauracji, który chciałby zbudować jeszcze hotelik albo kawiarenkę przy rynku. Może nim być szef mieszalni pasz albo producent części do maszyn rolniczych. Potrzebuje jednego – pieniędzy na inwestycje. Kto jest dla niego partnerem? Banki proponują warunki kredytowania raczej poza zasięgiem właściciela restauracji czy wytwórni pasz. Warszawa i rządowe programy inwestycyjne to fatamorgana. Pozostaje najbliższy urząd. Ten urząd jest samorządowy, z czego przeciętny interesant nawet nie zdaje sobie sprawy.
To kwestia fundamentalna. Wykonawcze decyzje dotyczące tzw. spraw życiowych, także w odniesieniu do biznesu, pozostają w Polsce w rękach samorządów. Rząd jest daleko i zajmuje się strategią. Jest też aktywny w gospodarce, ale jego domena to wielkie firmy, autostrady, kolej, energetyka. To inny pułap niż potrzeby biznesu w małym miasteczku. Tyle że suma tego, co się dzieje w gminach, prowincjonalnych miastach i miasteczkach bardziej rzutuje na obraz kraju niż sytuacja we wszystkich hutach i elektrowniach razem wziętych. Istnieje więc klarowna zależność: to samorządy mają decydujący wpływ na stan gospodarki i nastroje w kraju. Rolą państwa, rozumianego tu jako stołeczna centrala, jest tworzenie warunków, wyznaczanie kierunków, zapewnianie spokoju w skali makro. Czyli dla biznesu jest najlepiej, jeśli państwo się nie wtrąca i nie przeszkadza. W praktyce różnie z tym bywa, ale mówimy o sytuacji modelowej.
Potrzebne jest jedno uściślenie. Samorząd to szerokie pojęcie, obecne w wielu dziedzinach. Istnieją samorządy zawodowe, pracownicze, uczniowskie i gospodarcze. Te ostatnie stanowią swoiste kuriozum. Działa kilka organizacji krajowych oraz multum izb, związków, stowarzyszeń i zrzeszeń o charakterze głównie akademijno-dekoracyjnym. Dla prowadzących codzienny biznes w skali gminnej czy powiatowej ich rola jest znikoma. Wynika to z arcypolskiej nieumiejętności długofalowego działania na poziomie dobra ogólnego. Jakoś nie udaje się rodakom znaleźć tej granicy, powyżej której interesy są wspólne. Dlatego partnerem dla zdecydowanej większości polskiego biznesu są samorządy terytorialne, często zresztą traktowane jako przedłużenie urzędów państwowych. Samorząd terytorialny działa, jak wiadomo, na trzech poziomach: wojewódzkim (gdzie marszałek dzieli się kompetencjami z reprezentującym rząd wojewodą), powiatowym i gminnym (także miejskim). Te dwa niższe poziomy są w pełni samodzielne, przynajmniej w teorii. Ciekawe, że dla większości biznesu ważne są województwo i gmina (miasto). Powiat w sprawach gospodarczych się nie liczy, poza niektórymi decyzjami gruntowymi i architektonicznymi. To jeszcze jeden argument, by rozważyć istnienie powiatów. Specjaliści twierdzą w większości, że zadania powiatów znakomicie wypełniałyby gminy, ale większe, średnio 20-tysięczne. Wówczas należałoby też nieco zwiększyć liczbę województw. Istnieje jednak tak wielki, wręcz neurotyczny opór przed kolejnymi zmianami na mapie administracyjnej, że powyższy koncept jeszcze długo pozostanie teoretyczny. Tak więc mamy z jednej strony tysiące firm, z drugiej gminy i województwa. Ich relacje mają wiele płaszczyzn. Generalnie samorząd robi to, co musi, i to, co może.
Te pierwsze zadania jednostek samorządów dzielą się na własne i zlecone. Własne wyznaczone są przez potrzeby lokalnej społeczności, są to: edukacja, rekreacja, kultura, zaopatrzenie w media, dojazd do pracy, także mieszkania (dotąd raczej w teorii). Zadania zlecone to, przykładowo, prowadzenie rejestrów stanu cywilnego, wydawanie dowodów osobistych itp. Zadania te zlecane są przez państwo obligatoryjnie, z mocy ustawy lub na podstawie porozumienia. W drugim przypadku chodzi najczęściej o szczególne warunki lokalne i konieczność np. gotowości do akcji przeciwpowodziowej. Zadania własne gmina musi opłacić swoimi pieniędzmi. Zadania zlecone pociągają za sobą subwencję ogólną i dotacje celowe z budżetu państwa. Zdaniem gmin tych pieniędzy jest zawsze za mało.
Jednak z punktu widzenia biznesu sfera zadań własnych i zleconych samorządu ma charakter wtórny, niejako mechaniczny. Gmina jest urzędem, który ma załatwiać sprawy, i chodzi tylko o to, by czynił to sprawnie. A z tym bywa różnie, bo formalnie samodzielne samorządy związane są sztywnym gorsetem przepisów. Przykładowo do wykonywania swych zadań samorządy mają obowiązek powoływania jednostek organizacyjnych. Takich rozmaitych miejskich czy gminnych zarządów tego i owego, ośrodków, zakładów i centrów jest w tej chwili – uwaga – 59 tys. Każda z tych jednostek jest w istocie rzeczy firmą. Każda ma zarząd, biuro, administrację i księgową. Można powiedzieć, że załatwianie spraw urzędu to spory sektor gospodarczy. Specjaliści od dawna postulują, by gminy miały tu większą swobodę, przykładowo by jednostki takie mogły być wspólne dla kilku sąsiednich gmin. Na razie jednak wszystko pozostaje po staremu.
Dla biznesu o wiele ważniejsze od tego, co gmina robić musi, jest to, co gmina robić może. Tu istnieje duże pole dla inwencji oraz kuszące możliwości. Wspieranie biznesu przez gminy zwyczajowo dzieli się na finansowe i pozafinansowe.
Do podstawowych narzędzi finansowych należą:
- instrumenty dochodowe polityki budżetowej, które mogą być kształtowane przez gminę, czyli podatki i opłaty lokalne;
- inwestycyjne;
- zewnętrzne źródła finansowania, czyli kredyty bankowe, obligacje i fundusze unijne;
- specjalne strefy ekonomiczne;
- partnerstwo publiczno-prywatne.
Główne narzędzia pozafinansowe wsparcia biznesu to:
- efektywność promocji gminy;
- jakość obsługi inwestorów;
- polityka społeczna;
- wspieranie innowacji;
- zamówienia publiczne, w tym zwłaszcza wytworzony w danej gminie klimat wokół nich;
- inkubatory przedsiębiorczości;
- parki przemysłowe i przygotowane tereny pod inwestycje;
- pomoc doradcza.
Wystarczy teraz potraktować tę wyliczankę jako miarkę i przyłożyć ją do sytuacji konkretnego miasta czy gminy. Od razu widać, że istnieje przepaść między średnimi i większymi miastami a małymi miasteczkami i gminami wiejskimi. W tej drugiej grupie hamulcem jest potencjał kadrowy władz i urzędników gminnych. Nadto słaba gmina, w której największym pracodawcą jest szkoła podstawowa lub ośrodek zdrowia (są takie), nawet marzyć nie może o kredycie lub emisji obligacji.
Na przeciwnym biegunie znajduje się kilka miast z przedziału 100–200 tys. mieszkańców, które przetrwały upadek tradycyjnych branż przemysłu, potrafiły ściągnąć nowe i dzisiaj są prężnymi ośrodkami promieniującymi na okolicę. Wszelkie narzędzia wsparcia mają to do siebie, że mogą być używane lub nie. Przykładowo gmina (a konkretnie rada gminy) może w pewnych widełkach ustalać stawki podatku od nieruchomości, a ponadto może udzielać wybranym podatnikom częściowych lub całościowych zwolnień od tego podatku, a także od podatku od środków transportu, podatku rolnego i leśnego. Możliwe są także jednostkowe ulgi uznaniowe (np. umorzenie podatku). Ciekawe, że prawo do tego ostatniego przysługuje jednoosobowo wójtowi, burmistrzowi lub prezydentowi.
Okazuje się, że jedne gminy korzystają z takich narzędzi dosyć hojnie, a inne w ogóle. Można też podzielić gminy na te, które biznesowi sprzyjają, i te, które próbują go skubać. Mówiąc językiem ekonomisty, istnieją ogromne różnice w konkurencyjności gmin. Takową tworzą zaś: wartość już wytwarzanych w danej gminie produktów i usług, atrakcyjność jej lokalizacji, zasoby naturalne, infrastruktura techniczna, biznesowa i społeczna, zasoby i jakość siły roboczej, stan środowiska naturalnego, wreszcie skala popytu lokalnego. O to wszystko pytają w pierwszej kolejności kandydaci na inwestorów.
Zdecydowanie niedocenioną formą kooperacji samorządów z biznesem jest w Polsce partnerstwo publiczno- prywatne. W teorii niesie ono same korzyści. Pozwala zwiększyć skalę inwestycji i rozłożyć ich ryzyko na większą liczbę podmiotów. Pomaga połączyć i zaangażować rozdrobnione kapitały, które osobno nie mają szansy zaistnieć w przestrzeni gospodarczej. Wreszcie – przez większe zaangażowanie i wzrost odpowiedzialności PPP powiększa kapitał społeczny, czym przyczynia się do budowy społeczeństwa obywatelskiego. W praktyce jednak PPP, wskutek nagłośnienia kilku nieudanych przedsięwzięć, stało się synonimem korupcji, nadużyć i wszelkiego zepsucia. Mniej wyrobieni urzędnicy i przedsiębiorcy omijają je szerokim łukiem. I tak pożyteczny instrument rozwojowy trafił na półkę z napisem „nie da się”. Gminy mają liczne możliwości stymulowania rozwoju przedsiębiorczości. Korzystają z nich jednak wybiórczo i okazjonalnie. Większości z nich brakuje planowej i długookresowej polityki finansowej i stabilnego systemu preferencji. Jeśli w ogóle plany takie istnieją, to zwykle zmieniają się w rytmie „od wyborów do wyborów”. Szkoda, bo sprzyjanie tworzeniu nowych przedsiębiorstw jest najlepszym sposobem ożywienia lokalnej społeczności, nie tylko na niwie gospodarczej, lecz także społecznej i kulturalnej. Na tym tle jak klejnoty błyszczą przykłady gmin i miast, w których biznes ma się dobrze. Gdyby tak innym udało się skopiować niektóre pomysły i rozwiązania…