Wino z Mazowsza

    Oskar i Wiktor Gowinowie z mazowieckiej Winnicy Dwórzno opowiadają o tym, jak biznes ten działa w naszym kraju, a także ile nakładów i pracy kosztowała ich realizacja marzenia o dobrym mazowieckim winie. 

     

    Zacznijmy od złośliwego żartu. Kiedyś usłyszałem, że produkcja wina w Polsce jest równie sensowna jak hokej na lodzie w Sudanie…

    Wiktor Gowin: W naszym kraju działa już 400 producentów, którzy dysponują 600 ha winnic. W kontekście światowego winiarstwa to oczywiście niewiele, ponieważ średniej wielkości winnica hiszpańska ma 300 ha. Chociaż różnica w skali jest kolosalna, wcale to nie znaczy, że nasze rodzime winiarstwo jest gorsze. Wręcz przeciwnie. To dobra wiadomość dla konsumentów, ponieważ produkuje się u nas wyłącznie jakościowe wina rzemieślnicze. Właśnie dlatego polskiego wina nie da się kupić za 20 zł w supermarkecie.

    Oskar Gowin: W tym miejscu trzeba wyjaśnić, czym różnią się kilkuhektarowe winnice rodzinne od przemysłowych, nastawionych na produkcję liczoną na miliony litrów, gdzie wszystko robi się maszynowo, a chcąc uzyskać określony efekt, sztucznie podrasowuje się wina. U nas nie funkcjonuje francuski system apelacji, zgodnie z którym wina powstają według określonego wzorca. Polscy winiarze stawiają na różnorodność stylistyczną i nie boją się eksperymentów. W naszej niewielkiej winnicy mamy 14 różnych etykiet. Nie zależy nam na powtarzalności określonego smaku, w każdym sezonie proponujemy coś nowego.

    Jest to świetny chwyt marketingowy, ponieważ zrobiliście zaletę z czegoś, z czym trudno byłoby zgodzić się europejskim winiarzom kultywującym tradycje. Co wyróżnia Winnicę Dwórzno na tle krajowej konkurencji?

    O.G.: Polskie winnice układają się w literę U – w pobliżu granic kraju. Największa działa pod Szczecinem, małe zagłębie winiarskie ulokowane jest koło Zielonej Góry, kolejne na Dolnym Śląsku, w okolicach Krakowa, na Podkarpaciu i niedaleko Sandomierza. W centralnej Polsce działa zaledwie kilku producentów wina. Nasza – ze swoimi 9 ha winorośli – należy do krajowej pierwszej dziesiątki. Produkujemy 30 tys. butelek rocznie. Uprawiamy też maliny, jagody kamczackie i czarne porzeczki, z których robimy wina owocowe. Nasz wielki atut to świetna lokalizacja – godzinę drogi od centrum Warszawy.

    Jak to się zaczęło?

    W.G.: Działamy w miejscu, z którym nasza rodzina jest związana od pokoleń. Po śmierci prababci ojciec postanowił założyć tu profesjonalne gospodarstwo rolne. Miał do dyspozycji niewielki areał, więc dokupił sporo gruntów – w sumie 50 ha. Przez wiele lat zajmował się uprawą malin. Nasza obecna wytwórnia winiarska była wcześniej mroźnią owoców. Jeden z pracowników, agronom, robił z malin smaczne wino. Był pierwszą osobą, która opowiedziała nam o procesie produkcji. Dowiedzieliśmy się wtedy, że są różne rodzaje drożdży, że fermentację można prowadzić w różnych temperaturach, uzyskując określony poziom kwasowości i wytrawność. Tak nas zainspirował tymi technikaliami, że postanowiliśmy posadzić winorośl i przystąpić do produkcji wina gronowego.

    O.G.: Inny z pracowników, kiedy to usłyszał, zapytał, czy zamierzamy również uprawiać banany… Z niedowierzaniem zareagował nasz ojciec. Pomimo tych wątpliwości w 2012 r.  obsadziliśmy winoroślą pierwszą dwuhektarową parcelę. W tym roku obchodzimy więc 10 lecie istnienia winnicy. Na pierwsze własne wino musieliśmy jednak trochę poczekać, ponieważ od posadzenia krzewu do zabutelkowania wina mijają przynajmniej 4 lata. Tak więc od 6 lat produkujemy własne wino, w czym wspomaga nas znakomity enolog Piotr Stopczyński.

    Z czego musieli panowie zrezygnować, żeby zająć się winem?

    O.G.: Brat studiował finanse i podyplomowo enologię, a ja dziennikarstwo i rolnictwo. Pracowałem w „Super Expressie” i Gazecie.pl. Obaj bez żalu zrezygnowaliśmy z pracy dla dużych firm. Idea stworzenia winnicy całkowicie nas pochłonęła. Odwiedziliśmy wiele zagranicznych i polskich winnic, ukończyliśmy kursy sommelierskie.

    W.G.: Pracowałem jako analityk w banku, ale kusił mnie własny biznes. Działał też przykład ojca, który jest stuprocentowym przedsiębiorcą. Początki naszego winiarskiego biznesu nie były łatwe. Najpoważniejszy problem stanowiło osiągnięcie właściwej jakości. Kiedy nam się to już udało, stwierdziliśmy, że sama produkcja to za mało, uzupełniliśmy portfolio o enoturystykę.

    O.G.: Oprócz uprawy winorośli i produkcji wina zajmujemy się szeroko pojętymi eventami z winem. W związku z bliskością Warszawy oprócz całorocznego zwiedzania winnicy organizujemy również liczne imprezy w lecie, np. Pikniki Jazzowe lub Święto Wina we wrześniu, na które przyjeżdżają tysiące gości. W zimie odbywają się u nas imprezy tematyczne, m.in. zwiedzamy winnicę z pochodniami, organizujemy kuligi lub morsujemy w kadziach po winie. Trudnimy się też organizacją imprez dla firm w grupach od 5 do nawet 300 osób. W efekcie na miejscu sprzedajemy około 80 proc. naszej produkcji.

    Mazowiecki klimat nie sprzyja uprawie winorośli?

    W.G.: Nie jest tak źle, choć pielęgnacja winnicy wymaga wielu starań. Sprzyja nam przyroda. Pofałdowanie terenu, duże rozlewiska i lasy powodują, że mamy tu do czynienia ze swoistym mikroklimatem. Największym zagrożeniem dla winnicy jest zimne powietrze, które spływa w dół, gdzie mamy plantację czarnej porzeczki. W paradoksalny sposób, na słabych glebach, z którymi tu mamy do czynienia, winorośl rozwija się w odpowiedni sposób. Naszym celem nie są obfite plony, ale najwyższa jakość winogron, których miąższ powinien być aromatyczny i skoncentrowany. Winiarze mówią o stresowaniu winorośli, czyli utrudnianiu jej wegetacji w taki sposób, żeby krzew wypuszczał jak najgłębsze korzenie, dzięki czemu wyciąga z gleby cenne minerały. Wszystko to wymaga wiele pracy ręcznej, polegającej m.in. na modelowaniu i przycinaniu pędów. Uprawiamy odmiany winorośli odporne na mrozy. Nasze krzewy są w stanie przetrwać temperaturę rzędu minus 20 stopni. Najwięcej problemów mamy z wiosennymi przymrozkami. W związku z tym zdecydowaliśmy się zainstalować system natrysku, jak nasi sąsiedzi sadownicy. Nad rzędami winorośli rozciągnęliśmy rurki skraplające krzewy, co zapobiega ścięciu przez mróz komórek roślinnych. Zdarzyło się, że raz nie włączyliśmy tego systemu, co spowodowało stratę 70 proc. plonów w ciągu jednej nocy. Są też czynniki pogodowe, na które nie mamy żadnego wpływu, takie jak np. grad. Nasza działalność jest więc obarczona dużym ryzykiem.

    A co z innymi zagrożeniami, np. chmarami głodnych ptaków?

    W.G.: Szczególnie niebezpieczne dla naszych upraw są szpaki, które przemieszczają się w dużych grupach. Zdarza się, że robią nalot, powodując wielkie zniszczenia w krótkim czasie. Nie tylko zjadają winogrona, lecz także je dziobią, z uszkodzonych gron wycieka sok, a owoce gniją. Winiarze odstraszają je za pomocą nagrań dźwiękowych drapieżnych ptaków i armatek hukowych. Nie zawsze jest to jednak skuteczne. Przypadkiem znaleźliśmy lepszy sposób. Jeden z pracowników – Krzysztof Ptaszek – znalazł dwa młode jastrzębie, które wypadły z gniazda. Uratował je, wykarmił, przez rok chodził z nimi po polach. Kiedy je wypuścił, założyły gniazdo w pobliżu i skutecznie odstraszają szpaki. Problemy sprawiają też inne zwierzęta. Jest ich dużo, ponieważ działamy w czystym ekologicznie terenie. Największe zniszczenia powodują dziki.

    rozmawiał Piotr Cegłowski