Wiatr w żagle

Rafał Trusiewicz, prezes i współwłaściciel Katharsis Development, o tym, co składa się na sukces w biznesie, o rosnącej sieci centrów HopStop i pracy z doskonałym zespołem

W biznesie najlepiej sprawdzają się dobre, proste pomysły. Sekret sukcesu tkwi jednak w tym, jak wykreować taką ideę…
Rzeczywiście to, czym się zajmujemy, wygląda dość zwyczajnie. W mojej ocenie jednak nadzwyczajne jest to, co proste: budujemy i komercjalizujemy centra handlowe HopStop typu convenience zarówno w dużych miastach, jak i tych średniej wielkości, w pobliżu dworców PKS, PKP, połączonych z operatorami stacji benzynowych. Ulokowane są w nich sklepy i punkty usługowe oferujące wszystko to, co potrzebne na co dzień. Widzę to tak: w drodze do domu wskocz i kup, a nie pałętaj się po korytarzach galerii handlowych, by potem nie móc znaleźć samochodu na parkingu… Pomysł sprawdził się w praktyce: nasze centra – jedno w Radomiu i dwa w Zamościu – świetnie sobie radzą. Wkrótce ruszą kolejne: w Rembertowie, Warszawie (dwa), Siedlcach (dwa) i Ostrowie Wielkopolskim. Kolejne centrum w Siedlcach, choć jest dopiero projektowane, ma już 100 proc. najemców. A to dla nas najlepsza zachęta, by planować kolejne lokalizacje. Wierzę, że będę miał ich 50. Gdy coś się sprawdza, nie ma sensu wprowadzać zmian. W związku z tym kopiujemy zunifikowany projekt i współpracujemy z tą samą grupą najemców, z których większość to polskie firmy. Korzystamy z usług lokalnych przedsiębiorstw budowlanych. Uruchomiliśmy też inne ciekawe projekty, takie jak budowa dużej galerii handlowej w Olsztynie i biurowca w Siedlcach. Bardzo ważne jest dla nas to, że wszystko robimy sami, korzystamy tylko z polskich firm, które czują „klimat”. To mój taki osobisty sukces – realne wprowadzanie w życie patriotyzmu gospodarczego. Budują nasze centra tylko polskie, rodzinne firmy. I to jest super.

Zdobył pan uznanie jako skuteczny prawnik, a dziś zarządza pan firmą deweloperską. Dlaczego?
Zawsze pociągał mnie prawdziwy biznes. Już jako licealista, a potem student prowadziłem działalność gospodarczą. Sprowadzałem m.in. ubrania z Chin, realizowałem programy w TV, prowadziłem barek studencki, organizowałem imprezy – byłem człowiekiem orkiestrą. A jednocześnie realizowałem swoje hobby, prowadząc audycję muzyczną w TV Polsat. Organizowałem też koncerty w warszawskim klubie Stodoła, np. Mute Music EB Festival, w którym wzięła udział czołówka polskich wykonawców, m.in. Kult i Aneta Lipnicka i wielu innych znakomitych artystów do dziś będących gwiazdami. Niektórzy z nich na moich koncertach stawiali pierwsze kroki. Pomimo że bawiłem się znakomicie, udało mi się ukończyć z wyróżnieniem Wydział Prawa na UW. W związku z tym mogłem skorzystać z możliwości dalszego kształcenia się za granicą, nawet w USA. Zdecydowałem się jednak na Central European University w Budapeszcie, ufundowany przez George’a Sorosa, a potem na Leiden University i na Oxfordzie.

Przez półtora roku szlifowałem na zajęciach język angielski, a jednocześnie spędzałem czas z fantastycznymi ludźmi, moimi przyjaciółmi, którzy dziś odgrywają ważną rolę w życiu gospodarczym i politycznym Węgier, Czech, Słowacji, Ukrainy etc. i w całej Europie, aż do Kazachstanu. Zresztą jestem jedynym chyba Polakiem, który należy do naprawdę prestiżowej kazachstańskiej organizacji KPLA. Po powrocie do Polski podjąłem pracę w kancelarii Lovells, w której zatrudnił mnie osobiście Harald Seisler. Jako nowicjusz otrzymałem świetne warunki i własny pokój, na co niechętnie patrzyli prawnicy o długim stażu. Pracowałem po 16–18 godzin dziennie, ale jednocześnie robiłem coś, co w dużych organizacjach nie jest dobrze widziane – permanentnie przejawiałem inicjatywę i starałem się coś zmieniać… W końcu po sześciu latach zrozumiałem, że to nie dla mnie, i postanowiłem założyć własną kancelarię. Jedno z wielu fantastycznych doświadczeń z tamtego okresu to ludzie – mec. Beata Balas-Noszczyk, Jola Nowakowska, Marek Wroniak. To crème de la crème, kwiat polskiej palestry. Oni mnie tak naprawdę ukształtowali. W życiu wszystko można robić, ale pytanie brzmi, jak…

Wkrótce potem okazało się, że własna kancelaria to trafny wybór.
Mogłem wreszcie zacząć realizować własne pomysły. Tak było w przypadku zagospodarowania nieruchomości PKP, które – zamiast generować straty – powinny przynosić zyski. Zaczęliśmy od znalezienia inwestorów i powołania spółek celowych. To, co wydawało się dotąd nierealne, okazało się możliwe. I tak wiele zaniedbanych dworców w szybkim tempie – zachowując swoją podstawową funkcję – zmieniło się w galerie handlowe, biurowce, przynosząc PKP ogromne zyski. Byliśmy z moim przyjacielem pomysłodawcami i autorami całej koncepcji od A do Z zagospodarowania terenów PKP we współpracy z prywatnym biznesem. Paweł Olczyk, który wtedy był dyrektorem w PKP, a później członkiem zarządu, zaufał nam i jako pierwszy powiedział w tej ultraskostniałej organizacji: „Panowie, róbcie”. Udało się. Dziś PKP realizują miliardowe inwestycje na memorandach, których treść sam po nocach pisałem. Sztandarowe przykłady to dworce centralne w Katowicach i Poznaniu oraz Warszawa Zachodnia i inne. Znakomicie udał się remont i rewitalizacja Warszawy Centralnej. W każdym przypadku nie tylko angażowałem się jako prawnik, lecz także wspomagałem proces komercjalizacji, prowadziłem rozmowy z architektami itp. Kancelarią, którą prowadziłem wspólnie z Michałem Siwko, zaczęły interesować się media. Byliśmy nominowali do prestiżowych nagród branżowych, „Forbes” umieścił naszą kancelarię – jako jedyną polską – w Top 5. Działaliśmy wówczas dopiero trzy lata. Łatwo sobie wyobrazić, jakie emocje to wywołało u kolegów z ławy studenckiej próbujących się wykazać w międzynarodowych wielkich firmach. A potem, cóż… Polskie życie. Przyszła nowa, głodna władza, wywaliła stary zarząd PKP, przy okazji nas, wprowadziła swoich „złotych chłopców” i przez osiem lat nie zrobiła żadnego projektu. Nowi szefowie tylko przecinali wstęgi na tych inwestycjach, które my przygotowaliśmy.

A jednak znów zdecydował się pan zmienić kurs i złapał wiatr w żagle, kierując kolejną firmą.
Tak, bo po PKP ogarnęła mnie wściekłość. Razem z Pawłem Olczykiem stworzyliśmy cały koncept, ultraefektywny, który do dziś funkcjonuje i, co najważniejsze, przynosi megazyski PKP. A tu pojawia się przedstawiciel nowej ekipy i mówi mi „szczerze w oczy”, na otwarciu dworca w Katowicach: „Wiemy, że jesteś super, doceniamy, dziękujemy, ale teraz musimy dać innym szansę. Sam widzisz, ciebie zaprosiliśmy, a Olczyka już nie”. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy patrzyłem w te nieszczere, małe, wyłupiaste oczka w okularach i nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. Pomyślałem, że nie tylko wzrostem, lecz także duchem jest mały i nie wie, co to honor i klasa… Kiedy na mojej drodze pojawił się wybitny żeglarz i przedsiębiorca Mariusz Koper, dojrzałem do fundamentalnej zmiany. Wcześniej myślałem już o założeniu firmy deweloperskiej, zdecydowałem się nawet wziąć udział w przetargu na zakup bardzo atrakcyjnego terenu w Radomiu.

Po raz kolejny postąpiłem zgodnie z radą ojca, który często powtarzał: „Tylko ludzie szaleni mają szansę”. Złożyłem wadium i choć nie bardzo w to wierzyłem, udało mi się wygrać, ale nie miałem pieniędzy na resztę! Wręcz byłem wściekły na siebie, że wygrałem, bo skąd miałem wziąć gotówkę na zapłatę. Obawiałem się, że stracę wadium. Przypadek zdecydował, że stało się inaczej. A może powinienem powiedzieć: Opatrzność, Pan Bóg, dobra energia… I wtedy poznałem mojego obecnego przyjaciela i wspólnika. Najwyraźniej Mariusz Koper myślał podobnie, ponieważ zaproponował mi założenie spółki Katharsis Development, która nazywa się tak samo jak jego jacht i powiedział mi: „Fajny masz ten projekt w Radomiu, ale ja chcę, żeby powstało ich więcej”. No to jedziemy. Z kolei pomysł, by nasze centra handlowe nazwać HopStop przyszedł mi do głowy spontanicznie, gdy jechałem samochodem. Zadzwoniłem do Mario w nocy, będąc na trasie z Lublina, i powiedziałem: „Nie cytrynka, nie biedronka ani jakiś tam płaz, tylko HopStop – wskakujesz, robisz zakupy i wyskakujesz”. A on, jak to on, powiedział tylko: „OK”. Dziś mamy już 500 mln kapitalizacji w grupie; po czterech latach, startując z poziomu zero. I to jest fajne. Poza tym Mariusz to jest taki „megakot”: kilka pobitych rekordów świata, uczestnictwo w najważniejszych regatach, niebezpieczne wyprawy na Antarktydę, morze Rossa. I pełen spokój, a to jest bezcenne.

Katharsis działa już od czterech lat.
W branży budowlanej efekty nie pojawiają się z dnia na dzień. To, że dziś są widoczne, stanowi wynik pracy fantastycznego zespołu, którym mam przyjemność kierować. W pracy zawsze stawiałem na jasną komunikację i lojalność wobec firmy. To jest dla mnie absolutny dogmat! Ja za moimi, ale oni za mną też. Była taka historia: jedna z moich dziewczyn od komercjalizacji została obrażona przez megadyrektora w pewnej sieciówce, od którego decyzji zależała ważna dla nas umowa. Przyszła do mnie ze łzami w oczach. Moja reakcja była natychmiastowa, tzw. krótka piłka. Jego już nigdzie nie ma ani nigdy nie będzie, a my robimy swoje. W naszej firmie każdy doskonale wie, co ma robić. Wiem, że oznacza to większe zaangażowanie niż w tradycyjnie działających organizacjach. Bywa, że pracujemy nawet nocami, ale od nikogo nie wymagam więcej niż od siebie, a moi współpracownicy po prostu czują to, że są chronieni, wynagradzani. Kocham moich ludzi i mam poczucie, że oni naprawdę są za mną. To jest megapower, to jest megamoc. Z tego jestem naprawdę dumny. Najbardziej…

Co lubi Rafał Trusiewicz?

Rafał Trusiewicz2

Zegarek zwykła Omega, a od święta IWC, Ulysse Nardin, Vacheron Constantin
Pióro „Klasyczne pióro Montblanc, którym podpisuję ważne kontrakty. Odruchowo kradnę wszystkie długopisy i zapalniczki, bo nigdy nie mam ich przy sobie”.
Ubrania „Ubieram się szybko i prosto. Kiedy muszę, zakładam ubrania Sergio Tacchini i Trussardi. Nie szyję koszul z własnym logo ani inicjałami, bo mdleję, gdy widzę kolegów, którzy to robią… Najlepszą widziałem ostatnio – Wólczanka, spinki, a na mankiecie wyszyte inicjały świeżo nominowanego dyrektora”.
Wypoczynek „Rodos, gdzie wynajmuję dom od rodziny, z którą przyjaźnię się od lat i z którą jem wszystkie posiłki. Mają dzieci tak jak ja. Razem skaczemy ze skał, pływamy ich łódką tam, gdzie nie wpuszczają turystów”.
Kuchnia śródziemnomorska, ale też – jak podkreśla – klasyczny polski móżdżek na grzance. Sam gotuje gulasz na podrobach
Restauracja „Mąka i Woda w Warszawie, którą prowadzi mój przyjaciel 50 Cent. Chętnie odwiedzałbym klimatyczną warszawską restaurację w starym stylu, ale nie udało mi się jej znaleźć… Była kiedyś dla smakoszy – końska – na Mokotowskiej, Karczma Warszawska. Socreal prawdziwy: śledź po kapitańsku, tatar z jednym jajem na binoklach etc. Kupiłem tam za wiersze i ballady rosyjskie oraz butelkę Żytniej prawo jazdy na czołg… od pewnego oficera. Urocze, wspaniałe chwile, białe kruki pamięci”.
Motoryzacja harley i skuter, lubi sportowe auta
Hobby sztuka współczesna, wkrótce uruchomi własną galerię na Mokotowskiej, w samym centrum. Jest miłośnikiem muzyki, mecenasem sztuki i marchandem. Dużo nurkuje – nadal jeździ do Egiptu, gdzie na pustych lotniskach i plażach spotyka wyłącznie turystów z Polski i Czech