Rozmowa z Maxem Maciejem Idzikiem, Head Trader and CEO w Traders Centre

ROZMOWA Z MAXEM MACIEJEM IDZIKIEM,  HEAD TRADER AND CEO W TRADERS CENTRE

– Jest pan jednym z nielicznych ludzi biznesu, którzy mogą o sobie powiedzieć: wyjechałem za granicę, żeby uruchomić biznes w Polsce…

– Moja historia zawodowa jest rzeczywiście dość niezwykła. Studiowałem na Wydziale Informatyki i Zarządzania Politechniki Wrocławskiej, specjalizując się w upraszczaniu procesów zarządzania. Inspirowały mnie wtedy rozwiązania Toyoty, ponieważ tego rodzaju innowacje pozwoliły Japonii nie tylko wydobyć się z gruzowiska II Wojny Światowej, ale też zostać jedną ze światowych potęg.

Po uzyskaniu dyplomu w 2000 roku podjąłem pracę w polskim oddziale firmy motoryzacyjnej WABCO Vehicle Control Systems, notabene notowanej na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych NYSE. Była to o tyle ciekawa praca, że przenosiliśmy z Niemiec i Holandii do Wrocławia produkcję układów hamulcowych do ciężarówek. Odpowiadałem za 5 linii produkcyjnych, które trzeba było rozebrać i na nowo złożyć, a następnie uzyskać audyt Mercedesa, MAN-a i Scanii. 


– Jak na pierwsze zajęcie świeżo upieczonego absolwenta – był to znakomity wstęp do kariery managerskiej.

– Zdecydowałem się jednak zmienić pracę i przejść do Valeo, działającego również w branży motoryzacyjnej koncernu o francuskich korzeniach. Zostałem inżynierem procesu produkcji, moje zadanie polegało na wyszukiwaniu dziur w procesie produkcyjnym. Znów jednak otrzymałem kolejną, bardziej atrakcyjną finansowo propozycję – tym razem od szwedzkiej firmy Weibulls Horto, która dostarczała ramy do Volvo. Przez ponad rok prowadziłem grupę ponad stu spawaczy. Miałem wtedy zaledwie 24 lata. Dzięki wysokiej wydajności udało nam się poszerzyć kontrakt z Volvo o 15 mln dol. Nie było to, rzecz jasna, tylko moje dzieło, ale stanowiłem główny filar zespołu, któremu udało się tego dokonać. Moje umiejętności w dziedzinie usprawnień zostały szerzej dostrzeżone… 

– I to zapewne skłoniło pana do wyjazdu za granicę? 

– Dostałem propozycję pracy w niewielkiej firmie w Anglii, gdzie wyjechałem w 2003 roku. Polska nie należała wówczas jeszcze do Unii, w związku z tym załatwienie formalności trwało dość długo. Kiedy wjeżdżałem na teren Wielkiej Brytanii, musiałem pokazać wszystkie stosowne dokumenty. Rozmawiający ze mną urzędnik stwierdził ze zdziwieniem: „Chciałbym tyle zarabiać, co pan”. Trafiłem do nietypowego przedsiębiorstwa – Haygrove. Bogaty farmer, zajmujący się uprawą owoców, postawił fabrykę elementów tuneli foliowych.

Po dwóch tygodniach mapowania procesu, namówiłem właściciela, by wszystkie urządzenia poustawiać na nowo. Zastosowałem metodologię demand flow, którą poznałem wcześniej w WABCO, zakładającą, że nic nie produkujemy do magazynu, a tylko realizujemy zamówienia. Efekty były znakomite, ale, niestety, mikropodwyżka jaką mi zaproponowano, głęboko mnie rozczarowała. W związku z tym po roku przeniosłem się do wielkiej huty szkła należącej do Guardian Industries, gdzie przepracowałem prawie cztery lata jako inżynier i manager.

Zaczynałem jako suprvisor, by w końcu awansować na superintendenta, czyli managera produkcji. To, co robiłem, dawało mi wielką satysfakcję, ale zupełnie nie przekładało się na moje pobory. Szkło wytwarzane jest w produkcji ciągłej, szczególnie ważne jest to, jaka ilość trafia na nowo do pieca, gdzie jest przetapiana. Kiedy zaczynałem usprawnienia huta uzyskiwała 86 proc. czystego szkła, żeby dojść do 93 proc. To ogromny skok, oznaczający wielomilionowe oszczędności. Tymczasem miałem dostać podwyżkę na poziomie 200 funtów… Pomimo, że bardzo lubiłem tę pracę, doszedłem do wniosku, że czas na zasadniczą zmianę.

Do zapoznania się z resztą wywiadu z Maxem Maciejem Idzikiem zapraszamy do kwietniowego numeru Managera.