Dostęp do wiedzy wymaga czasu

Z racji wykonywanego zawodu, a jestem dziennikarzem komputerowym, zdarza mi się, że potrzebuję uzyskać dostęp do jakiegoś dziennika, tygodnika czy miesięcznika, żeby przeczytać artykuł, który może mnie oświecić w jakimś temacie. Przydarza mi się to ostatnio dość często, a to dlatego, że niedawno zostałem Koordynatorem Projektu „PoLAND of IT Masters” – portalu promującego w j.ang. osiągnięcia polskich informatyków. Na razie jest on dostępny tylko w wersji beta (czyli właściwie niedostępny), a wyzwaniem okazuje się być niedostatek kwalifikowanych materiałów, które można by tam upublicznić, więc staram się sprawdzać każdą informację, która by się nadawała.

Felieton Wojciecha Gryciuka

Niedawno jeden z kolegów podsunął mi temat, który został tydzień wcześniej opisany na łamach jednego z popularnych tygodników opinii. W kioskach już go nie było, najprościej byłoby kupić za kilka zł wersję elektroniczną, ale najpierw postanowiłem sprawdzić, czy nie będę mógł go przejrzeć w pobliskiej Czytelni Czasopism na Meissnera, upewniwszy się wcześniej telefonicznie, że prenumerują ten tytuł. Gdy tam dotarłem, najpierw musiałem przedłużyć sobie Kartę Czytelnika wypełniając 2-3 formularze i dopiero po chwili dowiedziałem się ze zgrozą, że zarówno tego, jak i poprzedniego numeru nie ma, bo zostały… wypożyczone!

– Jak to wypożyczone? – zapytałem. – Przecież gazet z czytelni zgodnie z regulaminem się NIE wypożycza, a tylko w wyjątkowych przypadkach – na weekend. Kiedy czytelnik je odda?

– Dopiero za 2 miesiące, bo o to prosił mnie wnuczek, które je wypożyczył dla swojej 80-letniej babci – odpowiedziała Pani bibliotekarka.

– To gdzie indziej mogę znaleźć wspomniany egzemplarz?

– Niech Pan spróbuje w Bibliotece Publicznej na Koszykowej.

Jadę na Koszykową, ale tam niespodzianka, bo biblioteka jest zamknięta z powodu 3-miesięcznego remontu, jakby go nie można było zrobić wcześniej, gdy obiekt był zamknięty z powodu pandemii. Szkoda, że Pani bibliotekarka z Meissnera o tym nie wiedziała wysyłając mnie na 10-kilometrową wycieczkę… rowerem, bo na nim się wtedy przemieszczałem.

Ostatnia nadzieja w położonej niedaleko Bibliotece Narodowej w Al. Niepodległości. Tu też trzeba mieć Kartę Czytelnika, ale już ze zdjęciem, które na szczęście robi się nieodpłatnie na terenie obiektu w profesjonalnym studiu. Dopiero potem pojawia się pytanie, czy zarezerwowałem sobie miejsce w czytelni, bo jak nie, to pierwszy wolny termin, jaki mają to poniedziałek po 17 (ja byłem tam w piątek o 16). Kajam się, że nic o tym nie wiedziałem, wyciągam swoją legitymację dziennikarską mówiąc, że potrzebuję przeczytać jeden artykuł, co nie powinno mi zająć więcej niż 5 min i dłużej miejsca nie będę zajmował. Po telefonie pracownika do dyrekcji dostaję na to zgodę, ale gdy przynoszą mi wspomniany egz. to mówią, że nie mogę z nim usiąść na krześle w czytelni, tylko muszę stanąć gdzieś na boku między regałami, bo wszystkie miejsca są zarezerwowane. OK, nie muszę siadać, ale jak wszedłem do czytelni, to nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Na sali, gdzie jest ponad 50 miejsc dla czytelników, zajętych było zaledwie 5(!).

– To dlaczego nie mogę usiąść na którymś z miejsc? – pytam pracownika biblioteki.

– Bo w każdym momencie może ktoś przyjść z niego skorzystać i będzie zdziwiony, że jego miejsce jest zajęte.

O tempora, o mores! – prawdziwy urząd, jak w powieści Tadeusza Brezy pod tym samym tytułem. W sumie poszukiwanie tygodnika zajęło mi 3 godz., chociaż żonie powiedziałem, że wychodzę z domu na pół godziny. No cóż, dostęp do wiedzy zawsze wymagał czasu, ale tym razem nie sądziłem, że aż tyle. Wszystko to skomentowała moja żona: „a nie mówiłam?”