Daniel Passent

Rozmowa z Danielem Passentem, publicystą i dyplomatą.

– W jednym z pańskich felietonów przeczytałem, że niewiele brakowało, a zostałby pan ekonomistą.

– W moim przypadku decyzja o wyborze studiów ekonomicznych wynikała z tradycji rodzinnych. Wychowywał mnie wuj – Jakub Prawin, który doktorat z ekonomii uzyskał na uniwersytecie w Wiedniu. Warto wspomnieć, że pochodził ze skromnej rodziny, jego ojciec był zawiadowcą stacji Pleśna koło Tarnowa. To, że po I wojnie syn kolejarza mógł studiować w Wiedniu, było dla mnie dopingiem. Wujek był wszechstronnie utalentowany – miał wielką wiedzę na temat antropologii i muzyki klasycznej. Bardzo mi imponował. Po powrocie z Berlina, gdzie mieszkałem z rodziną wuja, który kierował Polską Misją Wojskową, zamieszkaliśmy w Warszawie, w tzw. blokach bankowych na ul. Polnej, dziś Boya Żeleńskiego. Wśród naszych sąsiadów i znajomych byli wybitni ekonomiści – prof. Kazimierz Secomski i szef NBP, prof. Witold Trąmpczyński, syn przedwojennego marszałka senatu. Kończąc szkołę podstawową postanowiłem pójść w ich ślady i zostać uczniem technikum ekonomicznego. Wybił mi to z głowy wujek, który stwierdził: „Najpierw skończysz porządne liceum, a potem sam wybierzesz sobie studia.”

– Zdecydował się pan na studia w Związku Radzieckim.

– I tym razem byłem wierny tradycji rodzinnej. Wbiłem sobie do głowy, że podobnie jak wuj, który studiował w Wiedniu, i mój nieżyjący ojciec, który studiował w Paryżu, ukończę zagraniczną uczelnię. Maturę zdałem w 1955 roku. Miałem wtedy do wyboru tylko dwa kierunki: NRD i ZSRR. Do Berlina nie chciałem wracać, wystarczająco dobrze znałem język niemiecki. Z dzisiejszej perspektywy nie wydaje się to fortunne, ale pozostały mi studia tylko w ZSRR. Było mnóstwo chętnych. Najpierw musiałem wziąć udział w obozie przygotowawczym w Gdańsku. O losach kandydatów decydowała komisja, egzaminowali nas… Leszek Kołakowski i Zygmunt Bauman.

– Czyli przyszli luminarze polskiej nauki…

– …którzy padli ofiarą komunizmu – systemu, jaki w młodości tworzyli. Wśród moich profesorów na uniwersytecie w Leningradzie byli też uczeni dużego formatu, m.in. historyk, prof. Rybakow. Ograniczenia ideologiczne nie pozwalały im jednak rozwinąć skrzydeł. Nawet ogłoszenie w lutym 1956 roku pamiętnego referatu Chruszczowa o zbrodniach Stalina nie zmieniło atmosfery na uczelni, noszącej wówczas imię Żdanowa, a dziś znacznie bardziej bezpiecznego Hercena. Po kilku miesiącach odwiedził mnie wuj, przejrzał moje podręczniki i przerażony tym, co nam wkładają do głów, zadecydował, że zaraz po egzaminach mam wracać do Polski. (Bał się też chyba, że ożenię się przedwcześnie z pewną Rosjanką). Jadąc pociągiem do Warszawy usłyszałem o wypadkach poznańskich. Początek mojej studenckiej kariery na Uniwersytecie Warszawskim zbiegł się z październikowym przełomem. Środowisko akademickie wywalczyło sobie wówczas szeroki zakres swobód, z czego korzystali nasi wybitni profesorowie – m.in. Oskar Lange, Witold Kula i Włodzimierz Brus. Na uczelni panowała duża wolność słowa. Korzystaliśmy z zachodnich podręczników. Nasi wykładowcy zaczęli wyjeżdżać na Zachód. To, czym się wówczas interesowaliśmy, nieźle ilustruje temat mojej pracy magisterskiej – program gospodarczy brytyjskiej Labour Party.

– A jednak nie został pan ekonomistą.

– Po śmierci dr. Prawina (1957 r.) musiałem sam się utrzymywać. W celach zarobkowych zacząłem pisać do gazet. Oczywiście, o ekonomii. Mój pierwszy większy tekst – „Czemu służy ta bariera?” – dotyczył ceł eksportowych i importowych wewnątrz RWPG, ceł, jakie państwo samo sobie płaciło, ponieważ miało monopol handlu zagranicznego. Mój ostatni ważny epizod w drodze do kariery ekonomisty to studia doktoranckie na Uniwersytecie Princeton w USA, w 1962 i 1963 roku, gdzie zajmowałem się ekonomią rolnictwa w Ameryce Łacińskiej. Byłem pod wrażeniem wykładów prof. Edmundo Floresa z Meksyku. Skłoniło mnie to, by po niemieckim, rosyjskim i angielskim, nauczyć się kolejnego języka – hiszpańskiego. Nie sądziłem, że kilkadziesiąt lat później pomoże mi zostać ambasadorem w Chile.

– W konkurencji z ekonomią wygrała „Polityka”, której pozostaje pan wierny do dzisiaj. Chciałbym pana zapytać o doświadczenia związane z zarządzaniem redakcją.

– Dwa razy sprawowałem funkcje kierownicze w „Polityce”. Byłem sekretarzem redakcji w latach 60., w okresie, gdy kierował nią Mieczysław Rakowski. Później zostałem zastępcą następnego redaktora naczelnego – Jana Bijaka. Dla „Polityki” pisali najlepsi polscy autorzy – m.in. Ryszard Kapuściński, Hanna Kral, Andrzej Krzysztof Wróblewski, Zygmunt Kałużyński. Nazwiska te działały jak magnes. Zgłaszali się do nas znakomici młodzi dziennikarze. Ci, którym udało się zdobyć etat, wiedzieli, że z „Polityki” generalnie nikogo się nie zwalnia. To dawało ogromny komfort pracy. Jedynym przewinieniem, jakiego nie tolerowaliśmy, była nielojalność. Po 1989 roku powstała spółdzielnia pracy, która dobrze sobie radzi na konkurencyjnym rynku. Z perspektywy kilkudziesięciu lat sądzę, że byłem niezłym sekretarzem redakcji, ale moją piętą achillesową były stosunki z ludźmi, byłem surowy, wymagający, podobno arogancki.

– Przez 4 lata był pan redaktorem naczelnym prestiżowego amerykańskiego magazynu.

– Nie planowałem tego. W 1979 roku, będąc stypendystą Fundacji Niemana na Uniwersytecie Harvarda, poznałem pracowników pisma „The World Paper”, wydawanego też w wersji hiszpańskiej jako „El Diario Mundial”. Był on dodawany raz w miesiącu do prestiżowych gazet i czasopism w wielu krajach. Projektodawcy chcieli otworzyć Amerykanom oczy na świat, ponieważ lokalne media koncentrowały się na sprawach wewnętrznych. Przyjęli, że artykuły powinni przygotowywać wyłącznie dziennikarze spoza USA. Kilkakrotnie prosili mnie o teksty z Polski, która w 1980 roku była w centrum uwagi. Po dziesięciu latach, podczas wakacji w Nowym Jorku zadzwoniłem do prezesa „The World Paper” – Crockera Snowa. Telefon odebrała sekretarka, która zaprosiła mnie w imieniu szefa na lunch. Nie miałem ochoty jechać do Bostonu, ale bardzo nalegała, więc uległem. Zaraz po powitaniu usłyszałem: „Czy zostałby pan redaktorem naczelnym naszego magazynu?” Byłem kompletnie zaskoczony. Umówiliśmy się, że przekażę decyzję za kilka tygodni, podczas spotkania, które miało nastąpić w Moskwie.

– Takiej szansy nie miał żaden polski dziennikarz.

– Rzeczywiście, trudno było odmówić, tym bardziej że wyjazd do USA stwarzał mojej córce szanse na studia na dobrym uniwersytecie, a mojemu pasierbowi – szkołę amerykańską. Ten argument przeważył. Proponowana pensja, z punktu widzenia Polski z 1989 roku, sprawiała wrażenie prawdziwej fortuny. Poprosiłem jednak o radę znajomą z USA, panią Irenę Pipes, żonę znanego profesora historii. Szybko podliczyła koszty utrzymania w Bostonie i powiedziała: „Proponują ci za mało.” Podczas kolejnej rozmowy z moim przyszłym szefem, która – na jego życzenie – odbyła się w… Moskwie, podjąłem więc negocjację warunków. Skończyło się na tym, że, co prawda, nie dostałem więcej, ale wydawnictwo zatrudniło również moją żonę.

– Jak odnalazł się pan w roli amerykańskiego managera?

– Nasze wydawnictwo, choć dostarczało magazyn do 20 krajów, łącznie z wersją chińską, nie mogło osiągnąć rentowności i było uzależnione od sponsorów. Na szczęście, nie musiałem zajmować się żebraniną o pieniądze i ogłoszenia. To robił prezes. Pomimo że magazyn był dotowany, wydawcy zdecydowali się wynająć bardzo drogi lokal w prestiżowym budynku w centrum Bostonu. Spędzałem w redakcji mnóstwo czasu wymyślając tematy, poprawiając testy, wyszukując nowych autorów. Nasz zespół był niewielki, w dodatku organizowaliśmy konferencje na całym świecie. Po raz kolejny bardzo przydała mi się znajomość kilku języków.

– Zdecydował się pan jednak wrócić do kraju.

– Kiedy kończyła się moja kadencja postanowiłem, że nie wystąpię o przedłużenie wizy. Potrzebna była specjalna wiza typu B1, umożliwiająca okresowe zatrudnienie w USA. Mój pracodawca musiał udowodnić, że w całych Stanach nie ma specjalisty, który nadawałby się na moje stanowisko. Choć w przypadku „World Paper” było to teoretycznie proste, ponieważ redaktor naczelny z założenia nie miał być Amerykaninem, procedura była skomplikowana, a firma opłacała kosztownych prawników. Po pięciu latach miałem dość – więcej nauczyć się nie mogłem, córka ukończyła studia, pasierb jest dwu-, a nawet trzy języczny, należało wracać.

– Wrócił pan po to, żeby znów wyjechać, tym razem jako ambasador w Chile.

– Zanim do tego doszło, zdążyłem przepracować kolejne trzy lata w „Polityce”. Uprzedzając pytanie wyjaśnię, że pełniąc rolę ambasadora, musiałem działać jak manager niewielkiej firmy, zmagającej się z ustawicznym brakiem środków. To nie żart: gdyby ktoś rozlał herbatę na fotel i trzeba było wezwać tapicera, musiałbym pytać o zgodę Warszawę. Oficjalne kolacje przygotowywała moja żona, a kierowca występował jako kelner. Na przyjęcia z okazji 3 Maja lub 11 Listopada panie z ambasady przygotowywały kanapki i gotowały wielki garnek bigosu.

– A jak czuje się pan w roli managera bardzo popularnego blogu?

Znakomicie, tym bardziej że do mojego blogu dopisują się codziennie znakomici autorzy. Jestem pod wrażeniem poziomu, jaki reprezentuje część z nich. Żałuję, że są to osoby, których nie znam osobiście.

Co lubi Daniel Passent?

 Zegarki – ma jeszcze swój pierwszy zegarek, szwajcarski Leonidas, jaki dostał używany, w spadku. Od 20 lat używa Citizena kupionego w Tokio za 100 dolarów

Pióra – nie używa, na pięćdziesięciolecie „Polityki” dostał w prezencie Aurorę

Ubrania – styl casual

Wypoczynek – przez wiele lat spędzał wakacje wspólnie z przyjaciółmi w Krzyżach. Ostatnio często odwiedza Berlin, miasto w którym mieszkał jako dziecko. Szczególnie lubi małe portowe miejscowości nad Morzem Śródziemnym

Kuchnia – włoska

Restauracje – „Dyspensa” (jeśli znajdzie sponsora), a także małe lokale przy Placu Inwalidów w Warszawie: „Kareta”, Żywiciel” i „Dziki Ryż”

Samochód – jeździ toyotą Yaris, ceni firmy BMW i Volvo

Hobby – pamiętniki, dzienniki, a także własny blog na portalu „Polityki”