Artyści niesłusznie zapomniani

O znakomitych twórcach, o których nie pamiętają kolekcjonerzy i właściciele galerii, opowiada Maria Wolleberg-Kluza

Czyje prace powinienem zacząć kupować, zanim zyskają odpowiednią pozycję na rynku sztuki?

Zacznijmy od Mieczysława Wejmana, choć warto też wspomnieć o jego synu Stanisławie, bardzo dobrym grafiku… Zwykle tak bywa, że gdy dziecko artysty podąża tą samą drogą, pamięć o nim zostaje na dłużej. Szkoda, że nie stało się tak w tym przypadku. Warto zwrócić uwagę przede wszystkim na cykl M. Wejmana pokazujący rowerzystów. Nie byli to kolarze realistyczni, tylko kłębowisko kół, szprych i innych elementów. Świetna nowoczesna sztuka, przemyślana propozycja, zmuszająca do zastanowienia się nad znaczeniem metafory. Zostawił też po sobie bardzo ciekawe prace malarskie, dekoracyjne, raczej płaskie, uproszczone, nasuwające skojarzenia z Taranczewskim. Na malarstwo patrzył jak grafik. Układ płaszczyzn był dla niego ważniejszy niż dobór kolorów. Podobnie dzieje się w przypadku malujących rzeźbiarzy: niezależnie od pomysłu, zawsze skupiają się na bryle.

Czy znała pani osobiście Mieczysława Wejmana?

Tak, byłam u niego w domu w Radości pod Warszawą. Nie był już wówczas rektorem krakowskiej ASP. Na emeryturze przeniósł się do stolicy i zamieszkał w ładnie położonym domu pod lasem. Wiele uwagi poświęcał formom użytkowym, uważał, że muszą być nie tylko estetyczne, ale też ergonometryczne, żeby spełniać pewne funkcje użytkowe. Jego zdaniem, krzesło nie może być zbyt wygodne, bo to nie jest fotel… Potrafił mówić na takie tematy godzinami. Właściwie były to wykłady zawierające głębokie przemyślenia estetyczne, ale dotyczące ergonomii i innych dziedzin.

Dlaczego został zapomniany?

Zdarza się, że twórca podąża w innym kierunku, niż nowe trendy w sztuce. W przypadku M. Wejmana trudno o racjonalną interpretację. Na pewno nie szedł pod prąd, nie cofał się, to co robił, było prawdziwie nowoczesne. W dodatku rozumiał, jak działa rynek i środowisko. Gdyby dziś dobry galerysta odkrył na nowo M. Wejmana, na pewno wzbudziłby zainteresowanie jego dziełami.

Ma pani jego prace w swoich zbiorach?

Tak, podobnie, jak kolejnego zapomnianego artysty, o którym chciałabym opowiedzieć. To Henryk Musiałowicz, twórca przez pewien czas doskonale rozpoznawalny. Należał do pokolenia mojego ojca, żył ponad 100 lat, zmarł, niedawno, w 2015 roku. Także i on zostawił po sobie córkę zajmującą się grafiką i wystawiennictwem. Za życia miał liczne wystawy w Polsce i za granicą. Jego prace można było kupić w Galerii Piotra Nowickiego w Warszawie. Tworzył głównie czarno-czerwone obrazy, z grubą fakturą, na deskach, ale też formy przestrzenne, np. inspirowane Światowidem. Miał niewielką posiadłość w Ciemnym pod Radzyminem, w której urządził niezwykły, baśniowy świat. Pod koniec życia miał wspaniałą wystawę w Muzeum Powstania Warszawskiego. Pamiętam, że w tym ciemnym wnętrzu jego prace prezentowały się doskonale. Myślałam, że będzie to pamiętny sukces, tymczasem szybko o nim zapomniano. Może dlatego, że była to trudna sztuka, bliska egzystencjalizmowi, nie wyrażająca dosłownie określonych treści. Świetnie pamiętam Henryka Musiałowicza jako pełnego energii i uroku, pogodnego człowieka. Odwiedzałam go na rogu Jezuickiej i Brzozowej, na warszawskiej Starówce, gdzie miał pracownię. Kontrast pomiędzy osobowością artysty i jego dziełami był ogromny, myślę, że stanowiły odzwierciedlenie jego trudnych doświadczeń wojennych.

Na internetowych aukcjach można znaleźć sporo relatywnie niedrogich prac Eugeniusza Eibischa. Czyżby i on należał do grona niedocenianych?

Warto przypomnieć, że jego nazwisko pojawiło się przed wojną we francuskiej encyklopedii, jako jedynego malarza z kręgu École de Paris. Po wyjeździe kapistów został w Paryżu i tam przetrwał wojnę. Później wrócił do Polski. E. Eibisch wpisywał się w nurt postimpresjonistyczny, Bonnardowski. Był jednak bardziej kolorowy, co mogło się podobać. Generalnie nasi kapiści też byli bardziej kolorowi od Francuzów. Chociaż u nas niebo jest szare, to jednak koloru używali dużo i chętnie… Miałam przyjemność poznać go osobiście, ponieważ przychodził na moje wystawy. W tym okresie nie pracował już na Akademii, był na emeryturze. Bywałam u niego w domu, na tyłach Teatru Polskiego. Miał tam niewielką pracownię połączoną z mieszkaniem. Prowadził wówczas Fundację, którą nazwał imieniem swojej nieżyjącej żony Franciszki Eibisch. Wiele prac przekazał przed śmiercią do Muzeum Narodowego. Część dorobku zostawił swojemu uczniowi i kontynuatorowi, którego bardzo cenił – Aleksandrowi Turkowi. Pod koniec życia wiele uwagi poświęcała mu jedna ze znanych galerystek, która potem wprowadziła do obiegu dużo jego obrazów. Nie chcę tego komentować pod kątem moralnym, ale w sumie może to dobrze dla tego znakomitego malarza, że jego prace są dostępne, a kolekcjonerzy ciągle jeszcze mają szansę je kupić.