Adam Maciejewski

Rozmowa z Adamem Maciejewskim, Członkiem Zarządu Giełdy Papierów Wartościowych
– Jest pan managerem, a jednocześnie podróżnikiem eksplorującym najdalsze zakątki planety, kolekcjonerem i promotorem sztuki, a także poetą. Jak łączy pan to wszystko?
– „Z oczu im nie spojrzenia płyną, a okręty, z serca lokomotywa wieczysta wylata i jak łuk są ich myśli napięte na wszystkie strony świata”. Te słowa poety Stanisława Balińskiego, moje motto życiowe, chyba wszystko tłumaczą. A ponadto nauczyłem się wstawać o godz. 5 rano i nie zasypiać przed północą. Jak większość z nas, nie lubię korków, więc je omijam takimi swoimi bocznymi uliczkami, którym na imię „5:30 am” i „22:00 pm”, dzięki czemu nie tracę czasu na oglądanie świateł poprzedzających samochodów przez 2 godziny dziennie, a przez te dodatkowe 2 godziny można zrobić bardzo wiele… Bez pasji chyba nie jest to możliwe – na szczęście, ja mam pas­ję to wszystkich tych rzeczy i pewnie jeszcze do kilku innych. Czuję się przez to prawdziwym człowiekiem, który nie tylko ciężko pracuje, ale ma marzenia, mnóstwo marzeń i nie boi się ich realizować – ja po prostu to robię.

– Kiedy postanowił pan zostać managerem?
– Nigdy nie myślałem o karierze w kontekście zarządzania ludźmi. Miałem inne cele – szukanie i odnajdywanie szczęścia. Managerem zostałem niejako mimochodem. Pierwsza posada managerska była jeszcze na studiach i to od razu w Szwecji… Oczywiście, to nie było nic poważnego, ale pamiętajmy o tym, że była to końcówka lat 80., a ja byłem studentem bodaj trzeciego roku polskiej uczelni. Ale widocznie nie byłem zły, jeśli po kilku tygodniach pracy wakacyjnej zacząłem zarządzać pod nieobecność przebywającego na urlopie właściciela, małą firmą budującą urocze, drewniane domy wakacyjne. I to wcale nie „na czarno”, ale będąc oficjalnie zatrudniony. Potem otrzymałem propozycję pozostania w Szwecji na stałe, ale, jak widać, nie skorzystałem. Czuję się jednak nie tylko Polakiem, ale pełnoprawnym obywatelem świata.

– Czy od razu po studiach trafił pan na GPW?
– Kiedy w 1991 roku ukończyłem SGH, szybko założyliśmy ze wspólnikami własną firmę usługowo-handlową i w praktyce, na poważnie zacząłem się uczyć zarządzać ludźmi. Nie było to łatwe – ja, młody chłopak z wielką energią i marzeniami, a ludzie jeszcze z nawykami z poprzedniego systemu. Równolegle zacząłem z sukcesem inwestować na tworzącym się właśnie rynku kapitałowym, jeszcze nawet przed powstaniem GPW – do dzisiaj pamiętam procedurę zakupu pierwszych akcji Universalu. Kiedy powstała warszawska Giełda, zacząłem inwestować za jej pośrednictwem. To była wielka przygoda i wielkie emocje, choć notowania początkowo odbywały się tylko raz w tygodniu. Trochę z wyrachowania postanowiłem wtedy, że trzeba się nauczyć, jak to funkcjonuje od środka i wrócić na rynek, by kontynuować emocjonujące życie inwestora. Ale swoje emocje znalazłem gdzie indziej – na Giełdzie. Wycofałem się z prowadzenia własnego interesu, by skoncentrować się na rodzącym się wtedy rynku kapitałowym. Szybko zdobyłem pracę na Giełdzie – pamiętam pierwszą rozmowę z dyrektorem Działu Notowań, Piotrem Szeligą, który stwierdził, że jestem „coś za bardzo energiczny”. Może m.in. dlatego mnie zatrudnił. Od tego momentu zaczął się mój związek z GPW i kariera managerska w tej organizacji, choć zacząłem wtedy nie jako manager, ale jako specjalista w nowo utworzonym Zespole Nadzoru Rynku.

– Co spowodowało, że związał pan z GPW właściwie całą karierę zawodową i jak pan ocenia swoją ścieżkę kariery?
– Nie przewidziałem, że będzie to tak fantastyczne wyzwanie, które było dla mnie jeszcze ciekawsze niż inwestowanie – wtedy możliwości inwestycyjne na rynku kapitałowym były bardzo ograniczone. Ciekawsze, bo przecież trafiłem na Giełdę, która była wtedy ledwie raczkującym brzdącem i trzeba było mieć dużo fantazji, by uwierzyć, że stanie się tym, czym jest aktualnie. Wspólnie ze współpracownikami, pełni pasji wymyślaliśmy wtedy autorskie, przez wiele lat z powodzeniem funkcjonujące algorytmy notowań, testowaliśmy system, tworzyliśmy regulacje giełdowe. Moja kariera na GPW przebiegała niemal w modelowy sposób. Po prostu robiłem swoje, przy czym robiłem to dobrze, miałem pomysły, inicjatywę, optymizm. I ciężko  pracowałem, nie myśląc o karierze, ale o tym, by jak najwięcej zrobić i jak najwięcej się nauczyć.

I to było doceniane przez prezesa Rozłuckiego i ówczesny zarząd. Szybko dostałem propozycję pokierowania najważniejszym zespołem na Giełdzie. Potem przyszedł czas na wicedyrektora najważniejszego działu na GPW, w końcu zacząłem nim kierować, a w wyniku zmian organizacyjnych do tego działu dołączono kilka innych i zostałem już naprawdę poważnym managerem, odpowiadającym za większość procesów biznesowych, jakie odbywały się na GPW. W 2006 r. Giełdę czekały poważne zmiany zarządcze. Prezes Rozłucki postanowił nie kandydować na kolejną kadencję i postawiłem sobie wtedy pytanie – co dalej? Naturalne wydawało się wystartowanie w konkursie na prezesa GPW. Sporo osób mnie do tego namawiało. Ale, jeśli chodzi o samego siebie, najważniejsza jest jednak dla mnie moja własna opinia. Uznałem, że nie będę kandydował.

– Czyli jednak nie stanowisko…
– Po raz kolejny przeważyła moja cecha świadcząca o tym, że stanowiska nie są dla mnie najważniejsze. Pomyślałem, że jeśli nowym szefem GPW zostanie ktoś sensowny, to pewnie nawiążemy efektywną współpracę. I tak też się stało – konkurs na nowego prezesa wygrał Ludwik Sobolewski i szybko zaproponował mi współpracę w nowym zarządzie. Bez wahania propozycję przyjąłem, tym bardziej, że L. Sobolewski jako wiceprezes KDPW cieszył się bardzo dobrą opinią. I dumny jestem z siebie, że o to stanowisko, tak jak i o poprzednie, też nie zabiegałem, że nigdy o nie nikogo nie prosiłem, ani nawet głośno nie wyrażałem takiego zainteresowania. Potwierdziła się moja wizja, że jeśli funkcjonujemy w zdrowym otoczeniu, to kompetencje są kluczowe.

– Czy zawsze tak się działo?
– Cóż, doświadczałem także sytuacji, kiedy to nie kompetencje były czynnikiem decydującym. Takie kariery jednak najczęściej nie trwają długo (tamte też nie trwały) i myślę, że w długim okresie mają dewastujący wpływ na psychikę osób, które w ten sposób funkcjonują. To są tematy tabu, o których niewiele mówi się publicznie, ale jeśli chcemy żyć w lepszym świecie, to takie sytuacje trzeba eliminować, także, a może przede wszystkim, poprzez własną postawę, do czego potrzebna jest oczywiście odwaga cywilna i wewnętrzna siła. Ta wewnętrzna siła człowieka musi być budowana na solidnych podstawach, a nie – nie boję się tego tak nazywać – na oszustwach. Bo czym, jeśli nie oszustwem, jest wybór kadr zarządzających oparty nie na kompetencjach? Przy czym chciałbym zaznaczyć, że kompetencje są bardzo różne, nie tylko ściśle merytoryczne. Dla mnie to także zdolność współpracy, wpływ na otoczenie, itd. Zatem dobór kompetencyjny musi być rozumiany mądrze, bardzo mądrze.

Ogólnie funkcjonowanie w biznesie, czy po prostu w życiu, wymaga nie tylko inteligencji, ale też mądrości i zdrowych zasad moralnych. Ale zbyt daleko chyba odbiegłem od pytania… A zatem wracając do mojej kariery – w czasie realizacji kolejnych zadań okazało się, że mam dużą zdolność szybkiego nawiązywania i utrzymywania dobrych relacji z innymi ludźmi, a zarządzanie w moim wykonaniu daje dobre efekty. Jednocześnie stale też podnosiłem kwalifikacje – kontynuowałem naukę na studiach podyplomowych na SGH, skończyłem studia MBA, mnóstwo szkoleń i kursów zawodowych, bardzo zróżnicowanych, zarówno polskich, jaki i zagranicznych, w tym waszyngtoński International Institute for Securities Market Development. No i konieczne było, oczywiście, samokształcenie. Również aktywność w licznych radach nadzorczych pozwoliła mi lepiej sprawować funkcje managerskie – nadzorowanie zarządów, spojrzenie na zarządzanie z innej strony, to naprawdę unikalne doświadczenie dla managera. A zatem o tym, że jestem managerem, zadecydowała na szczęście moja praca i zdolności, nie moje znajomości. Znajomości zawieram dla przyjemności.

– Czy słyszy pan czasem zarzuty, że to, co widać z perspektywy managera wielkiej instytucji i zwykłego przedsiębiorcy to dwa różne światy.
– Od 6 lat jestem współwłaścicielem spółki Finder, aktualnie największej w Polsce firmy specjalizującej się w systemach monitorowania pojazdów i choć nią nie zarządzam, to jednak wiem, z jakimi problemami mają do czynienia polscy przedsiębiorcy na różnym szczeblu. Ale proszę mi uwierzyć – managerowie dużych firm mają problemy odpowiednio większe. Ich siła radzenia sobie z tymi problemami jest jednak również odpowiednio większa. W każdym razie nie należę do tych, co narzekają i do tego samego namawiam innych – nie ma co biadolić, trzeba korzystać z demokracji, mądrze wybierać właściwych ludzi do zarządzania krajem i samemu ciężko pracować. Jak jest problem, to go rozwiąż, albo pomóż go rozwiązać. I rób to z uśmiechem na ustach. Dzięki tobie i takim jak ty będzie lepiej – lepiej tobie i lepiej innym ludziom. A to jest piekielnie ważne – wszystko co robimy, powinniśmy robić dla ludzi i z poszanowaniem ich godności.

– GPW łączy w sobie cechy instytucji regulacyjnej i firmy czysto biznesowej, jak kryzys wpłynął na jej funkcjonowanie?
– GPW, czy bardziej ogólnie – giełda – to faktycznie insty­tucja szczególna. Ale też nie przesadzajmy z tą szczególnością za bardzo. Jesteśmy instytucją, która w dużej mierze reguluje funkcjonowanie rynku kapitałowego w Polsce, kształtuje jego standardy, nadaje kierunki rozwoju – i to jest szczególne i wyjątkowe. Ale też jesteśmy oczywiście komercyjnym przedsiębiorstwem, które ma swojego właściciela, a właściwie całe mnóstwo współwłaścicieli na chyba wszystkich zamieszkanych kontynentach, mających jasne oczekiwania – wzrost wartości inwestycji i przyzwoita dywidenda. Utrzymująca się od dawna trudna i niestabilna sytuacja na rynkach finansowych z pewnością nie jest czynnikiem sprzyjającym prowadzeniu biznesu, który jest uzależniony od kondycji przedsiębiorstw, zasobności portfeli inwestorów i ich skłonności do podejmowania ryzyka. Trzeba jednak pamiętać przynajmniej o dwóch kluczowych rzeczach – jednej specyficznej dla giełd, drugiej generalnej.

– Na czym one polegają?
– Po pierwsze, giełdy zarabiają przede wszystkim na obrocie. Poziom obrotów zależy od bardzo wielu czynników, ale często te czynniki działają różnokierunkowo i obroty w dłuższych okresach czasu rosną. Ponadto, giełdy (także GPW) mają, a przynajmniej mieć powinny, zdywersyfikowane przychody. Na przykład prowadzą rynki dla różnych klas aktywów, których zachowanie jest często odmienne – np. wysoka zmienność cen na rynku akcji nie zawsze prowadzi do wzrostu obrotów na tym instrumencie – czasami prowadzi do ich spadku, ale za to praktycznie zawsze jej efektem jest duża aktywność inwestorów na rynku instrumentów pochodnych, który, w przypadku GPW, stanowi bardzo poważne źródło przychodów. Z kolei rynek spokojny jest, z punktu widzenia aktywności inwestorów handlujących instrumentami pochodnymi, mało atrakcyjny i wtedy obroty na nim maleją. Rynek kasowy nie cechuje się aż tak wyraźną i jednoznaczną zależnością od zmienności. Giełdy mają również przychody z innych źródeł, jak chociażby ze sprzedaży informacji, która jest potrzebna zawsze, nawet w kryzysie, czy przychody od emitentów notowanych instrumentów albo też przychody z usług technologicznych na rzecz swoich członków, np. bardzo popularne od pewnego czasu usługi kolokacji serwerów klientów giełd.

– A druga wspomniana powyżej zasada – o charakterze uniwersalnym?
– Jest to zdolność zarządu do znalezienia spółce właściwego miejsca w kryzysie i wykorzystania tego szczególnego czasu nie tylko do ochrony własnego biznesu, ale także do jego wzrostu. Trzeba być „agile”, zwinnym. GPW doskonale się czuje w takiej sytuacji: w tych trudnych czasach wykorzystuje nadarzające się okazje i buduje swoją pozycję jako silny gracz w segmencie giełd europejskich o średniej wielkości, a w niektórych obszarach wyrasta nawet na lidera nie tylko naszego regionu Europy Środkowo-Wschodniej, ale także na lidera w całej Europie. Na szczególną uwagę zasługuje uruchomiony przez nas kilka lat temu rynek NewConnect, na którym notujemy już ponad 300 spółek i który zmienił oblicze drobnej przedsiębiorczości w Polsce.

– Kilkanaście lat na stanowiskach kierowniczych skłania do podsumowania tego, co w zarządzaniu jest naprawdę ważne?
– Są pewne wartości uniwersalne, ale nie ma jednej jedynej recepty na sukces. Przynajmniej ja jej nie znam. Według mnie, manager musi dostosowywać styl pracy do specyfiki firmy, ludzi z jakimi ma do czynienia – zarówno ludzi w firmie, jak i ludzi z zewnątrz, do szeroko rozumianego otoczenia – musi mieć zdolność adaptowania swojego stylu zarządzania do warunków, w jakich funkcjonuje, o ile tych warunków nie może zmienić. Co do pracowników – managerowie dość często się zmieniają i równie często dobierają sobie nowych współpracowników, pomijając tych, którzy funkcjonują w firmie i często mają ogromny potencjał, który można wykorzystać odpowiednio ich motywując. Ale do tego trzeba pokory – jednej z najważniejszych cech prawdziwie wielkich szefów.

Dla mnie element współpracy, zaufania, samodzielności współpracowników, budowania silnego zespołu, dobrej, kreatywnej atmosfery pracy jest szczególnie ważny. I to są dla mnie te elementy uniwersalne, o które pan pyta. Umiejętność harmonijnej współpracy, zdolność docenienia tego, co pracownicy potrafią najlepiej oraz motywacja do samodzielności – to elementy, które składają się na sukces. Mój styl zarządzania cechuje zaufanie do współpracowników, którym powierzam kluczowe zadania. Na szczęście, rzadko się myliłem, co nie znaczy, że ta metoda była skuteczna w 100 proc. Ale czy są metody skuteczne w 100 proc.? Na pewno w każdym razie daleki jestem od twierdzenia, że ja mam zawsze rację i że ja wiem najlepiej. Staram się być pokornym managerem, którego efekty pracy zależą od umiejętnego wykorzystania kompetencji zespołu, a nie tylko swoich własnych. Różnorodność poglądów daje doskonałe efekty, zwłaszcza w projektach innowacyjnych. Są oczywiście obszary, także w takim przedsiębiorstwie, jak giełda, gdzie zarządzanie musi być bardziej, albo nawet całkowicie autokratyczne. Tak jak powiedziałem na wstępie – nie ma chyba jednej recepty na dobre zarządzanie. Tutaj też trzeba być agile.

– Nie kusiła pana nigdy zmiana pracy? 17 lat w jednym miejscu to mnóstwo czasu.
– Ależ owszem, kusiła, i to nawet bardzo. Miewałem i miewam różne propozycje, niektóre naprawdę bardzo, bardzo ciekawe, zarówno w kraju, jak i spoza jego granic. I to nie tylko z biznesu. Wielokrotnie byłem o krok od podjęcia decyzji o zmianie. Ale czar giełdy okazywał się zawsze silniejszy. To instytucja, którą współkształtowałem i w której się na swój sposób zakochałem i której jestem wierny. Zżyłem się ze środowiskiem, które – jak sądzę – obdarzyło mnie zaufaniem. Patrząc na moją karierę giełdową widać, że wcale nie była monotonna, a zmiany przychodziły regularnie. Giełda stała się dla mnie życiową kotwicą, a potrzebę większych zmian realizuję gdzie indziej.

– I są to miejsca niezwykłe. Dwa lata temu opublikowaliśmy pańską relację z podróży do krainy ostatnich ludożerców.
– Zawsze marzyłem o dalekich podróżach. W trakcie nauki w liceum zwiedziłem samodzielnie Polskę, podczas studiów, choć w tamtych czasach nie było to łatwe, zwiedziłem częściowo Europę. Potem przyszła kolej na Indie i Nepal. Szukając inspiracji i informacji poznałem wielu znanych podróżników, pisarzy i dziennikarzy, m.in. niezapomnianego Tony Halika i Macieja Kuczyńskiego, który zasłynął odkryciem najstarszych na świecie i pierwszych odkrytych jaskiń kwarcytowych w ogromnych studniach na płaskowyżu Sarisarinama w południowej Wenezueli, a którego książka „Tajemniczy Płaskowyż” była chyba iskrą zapalną moich pasji podróżniczych.

Przyjaźnię się z Jerzym Majcherczykiem, odkrywcą najgłębszego na świecie, słynnego Kanionu Colca i faktycznym założycielem polskiego oddziału The Explorers Club z siedzibą w Nowym Jorku. Od lat przyjaźnię się także z legendarnym już eksploratorem i pisarzem – Jackiem Pałkiewiczem. Warto przypomnieć, że jest on odkrywcą źródeł Amazonki, u której źródeł ledwie kilka dni temu stanął obelisk upamiętniający to odkrycie, którego współfundatorem jest GPW. Warto wspierać takie inicjatywy, które sławią imię Polaków na całym świecie. Mieliśmy w swojej historii wspaniałych obywateli i mamy ich również teraz. Trzeba ich cenić i wspomagać, bo mają siłę na realizację rzeczy wielkich, które na zawsze pozostaną częścią dziedzictwa ludzkości.

– Jakie miejsca poleciłby pan innym obieżyświatom?
– Przede wszystkim, namawiałbym do bezpośredniego kontaktu z przyrodą i ludźmi. Dziś prawie wszędzie można dot­rzeć w wygodny sposób, to tylko kwestia pieniędzy. Ale nie wybierajmy zawsze najprostszej drogi. To jest po prostu nudne. Albo inaczej – wybierajmy taką jaką chcemy wybrać, ale miejmy świadomość, że dróg do celu jest wiele – ja podążam tymi trudniejszymi, szukam innych wrażeń. Zwykle podróżuję na piechotę z plecakiem, jeśli jest to konieczne – w towarzystwie tragarzy i kucharzy. Czasami łodzią, bo nie zawsze można i jest sens przedzierać się przez dżunglę tam, gdzie jest to tylko etap wstępny do właściwej eksploracji. Nie stronię też od samochodów terenowych czy jazdy konno – to cudowne galopować po otwartych, pustych przestrzeniach.

– Pańska lista miejsc, które warto odwiedzić?
– Jest bardzo, bardzo długa. Wymienię ledwie kilka. Polecam wyprawy w góry Nepalu, zwłaszcza położoną w okolicach Annapurny wioskę Kagbeni i tzw. Kingdom of Mustang, „Błękitne Wieże”, czyli nieprawdopodobnie wręcz piękne góry Torres del Paine w południowym Chile, schowany w chmurach płaskowyż Roraima na granicy Wenezueli, Gujany i Brazylii, Kanion Colca w Peru, deltę Okawango w Botswanie czy też wspaniałe parki narodowe na zachodzie USA. Podkreślam – nie chodzi tu jednak o obejrzenie np. Wielkiego Kanionu z helikoptera, chodzi o to, żeby zadać sobie trud zejścia na samo dno.

Dla odważnych i nie bojących się prawdziwego trudu, ryzyka malarii czy jadowitych węży polecam wyprawę w głąb dżungli w Papui Zachodniej. Fascynujące są też wulkany, a jest ich całe mnóstwo. Ostatnio odwiedziłem Piton de la Furnaise, jeden z najaktywniejszych wulkanów na świcie, zlokalizowany na wyspie La Reunion, w pobliżu Madagaskaru. Bardzo interesujący jest też młody wulkan Paricutin w meksykańskiej prowincji Michoacán. Ich potęga i piękno chyba nikogo nie pozostawiają obojętnym. Planując przygodę pamiętajmy jednak też o Polsce – mamy tu naprawdę genialne obszary – Mazury, które mają szansę stać się jednym z siedmiu nowych cudów natury na naszym globie, zachęcam do głosowania w trwającym jeszcze plebiscycie. Cudowne są też wydmy Słowińskiego Parku Narodowego, malownicze rzeki, lasy i bagna, dzikie góry, stare zamczyska, sielskie dwory i klimatyczne miasta, takie jak Kraków, Gdańsk czy Kazimierz Dolny nad Wisłą. Świat jest pełen cudów, tylko trzeba się rozejrzeć, bo one czasami są zaraz obok, czasami na tej samej ulicy, a często jeszcze bliżej.

– Przywozi pan z podróży wspaniałe zdjęcia, które, moim zdaniem, mają wartość nie tylko dokumentalną, ale też artystyczną. I stąd krok do pana kolejnej pasji…
– Ma pan zapewne na myśli poezję. Tak, moją reakcją na odbywane podróże, także te naprawdę najprostsze, jak np. przejazd londyńskim metrem czy samochodem po wieczornej Warszawie, jest często właśnie poezja. W wierszach szczególnie ważne jest dla mnie pokazywanie „the bright side of life”, choć nie stronię też od innych nastrojów. Nie lubię natomiast epatowania szokiem, brutalnością, ciemną stroną ludzkiej natury. Piszę od lat, inspirując się niemal wszystkim, ale najwięcej miejsca w mojej twórczości poświęcam uczuciom, zwłaszcza miłości – ona w podróżach nabiera znaczenia szczególnego. Ostatnio polubiłem też pisanie wierszy po angielsku. To zdecydowanie poszerza możliwości twórcze i uczy kreatywności. A piszę głównie dla siebie i moich bliskich. Lubię też recytować poezję – nie tylko swoją – mam długą listę wierszy, które wprawiają mnie w niecodzienne nastroje.

– Właśnie pański angielski wiersz pojawił się w katalogu wystawy sztuki współczesnej, którą zaprezentuje pan w Anglii i Belgii.
– Jestem miłośnikiem malarstwa, jednak kolekcjonerem i promotorem sztuki zostałem dzięki fascynacji pracami Maksymiliana­ Nováka-Zemplińskiego. Są takie chwile w życiu, które potrafią to życie wywrócić do góry nogami, a przynajmniej istotnie je zmienić. W moim przypadku taką chwilą była wizyta w jednej z galerii, kiedy zobaczyłem lokomotywę, jakby wyrwaną z moich snów, a może z mojego serca – „Z serca lokomotywa wieczysta wylata”. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś tak maluje i że prawdopodobnie jest gdzieś blisko. Autorem tej niezwykłej lokomotywy był  właśnie Maksymilian Novák-Zempliński. Dla mnie i licznego grona moich znajomych absolutny fenomen. Malarz, który potrafił powiedzieć „nie” współczesnym trendom w technice malowania, który pozostał wierny tradycji w zakresie warsztatu malarskiego i jednocześnie stworzył swój odrębny, niepowtarzalny styl. Jego obrazy, to w zasadzie wizje nie poddające się prostym ocenom. To wizje, które są bliskie wielu ludziom, ludziom, którzy mają wyobraźnię i odwagę jej używania. Maksymilian inspiruje się w swojej twórczości takimi znakomitościami, jak Brueghel, Rogier van der Weyden, Masolino, Turner, czy też malarzami współczesnymi – Odd Nerdrum i niedawno zmarły Andrew Wyeth. Ta inspiracja każe mu jednocześnie iść własną ścieżką i idzie nią konsekwentnie, poszukuje nowych środków wyrazu i nowych tematów. Co dla mnie jest szczególnie ważne – sprzeciwia się absolutnemu negowaniu dotychczasowych osiągnięć w sztuce, nie odrzuca doświadczeń poprzednich pokoleń.

– Rozumiem już czemu malarstwo Novák-Zemplińskiego wywołuje w panu tak silne emocje. Ale skąd ta pasja promowania sztuki?
– To rzecz prosta do wytłumaczenia, choć nigdy wcześniej nie sądziłem, że tym się zajmę. Po prostu uważam, że miałem szczęście poznać malarza niezwykłego i doszedłem do wniosku, że chcę, by poznali go inni. I moje dotychczasowe działania pokazują, że się nie myliłem. Malarstwo Maksymiliana u większości moich znajomych wywołuje podobne wrażenia jak u mnie. I ta fascynacja jego malarstwem skłoniła mnie do kolejnych poszukiwań. Mam nadzieję, że wkrótce będzie okazja do publicznego zaprezentowania prac innych artystów. Ponadto nie bardzo podoba mi się, że we współczesnym malarstwie jest tak mało naprawdę dobrego warsztatu – dlatego chcę promować malarstwo technicznie doskonałe. I głęboko wierzę, że robię dobrze.

– Zatem jest w tym coś więcej niż tylko fascynacja sztuką, czy tak?
– Oczywiście. Jest w tym dusza człowieka niezależnego w swoich poglądach, kierującego się własnym smakiem, gustem i mądrością. Nie lubię, jak ktoś narzuca mi cokolwiek, a więc nie lubię również narzucania schematów wrażliwości. Do tego nie potrzebuję nikogo, poza mną samym i twórcą. To ja patrzę na obraz, to ja czytam wiersz, to ja słucham muzyki. I ja oceniam, czy to mnie wzrusza, czy to wywołuje emocje i jakie emocje. I to ja podejmuję decyzję, co zawiśnie na moich ścianach, co będzie stało na półkach z książkami czy w szafkach z płytami. To „ja” powinien wypowiadać każdy z nas.

– Czy zdradzi nam pan szczegóły projektu „someBody@somePLace”?
– Tak, to projekt, którego jestem pomysłodawcą i promotorem, realizowany wspólnie z moją przyjaciółką, Roksaną Ciurysek-Gedir – byłym bankierem z londyńskiego Citi, aktualnie artystą fotografikiem i promotorką sztuki, Bożeną Coignet z Brukseli, reprezentującą w tym projekcie brukselską gminę Saint Gilles, organizatorem i promotorką wydarzeń kulturalnych, w szczególności w ramach prestiżowego festiwalu Europalia. Współpracuje z nami również Maciej Zień, znany projektant, nie tylko mody. Tym razem Maciej jeszcze mocniej niż zwykle pokaże, że jest artystą i zaprezentuje w Londynie coś naprawdę niezwykłego. Projekt, na który składają się wystawy prac Maksymiliana Nováka-Zemplińskiego w Brukseli i Londynie oraz jego gości – Elin Jörd, Roksany Ciurysek-Gedir i Macieja Zienia – w Londynie, jest częścią programu kulturalnego polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej 2011 i odbywa się pod patronatem Polskiej prezydencji. Patronem honorowym projektu został również przewodniczący Parlamentu Europejskiego, prof. Jerzy Buzek. Ze strony biznesowej patronuje nam Giełda Papierów Wartościowych w Warszawie i Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych. Jak widać, to bardzo zacne towarzystwo. Do tego udało mi się zainteresować projektem szereg instytucji powiązanych z rynkiem kapitałowym, które wsparły go finansowo.

– Gratuluję sukcesu, środowiska te, jak dotąd, dystansowały się od spraw sztuki…
– To naprawdę genialna sprawa, że wśród managerów są osoby doceniające rolę sztuki w naszym życiu i traktujące promocję polskiej sztuki nie w kategoriach inwestycji z określoną stopą zwrotu, ale w kategoriach inwestycji w nas samych, inwestycji w nasz wizerunek, że nawet w trudnych czasach potrafią podejmować działania świadczące o ich odpowiedzialności społecznej. Wśród takich instytucji jest np. związana z Alior Bankiem Fundacja Zygmunta Zaleskiego, aktywnie, aczkolwiek bez rozgłosu wspomagająca polskie dziedzictwo kulturowe. Co szczególnie ciekawe również giełda NYSE Euronext postanowiła wesprzeć projekt. Uważam to za szczególnie ważne, że jedna z najważniejszych instytucji finansowych na świecie interesuje się nie tylko polskim rynkiem kapitałowym, ale też dostrzega inne nasze atuty – w tym przypadku ambitne malarstwo, które, podobnie jak warszawska giełda, może z sukcesem funkcjonować w międzynarodwym środowisku. Decyzja NYSE Euronext budowania związków z Polską nie tylko na płaszczyźnie czystego biznesu świadczy o wielkiej dojrzałości managerów tej instytucji i ich prawdziwie perspektywicznym myśleniu.

Proszę zwrócić uwagę, że obie instytucje – fundacja Zygmunta Zaleskiego oraz NYSE Euronext to instytucje zagraniczne. To umacnia mnie w moim poglądzie, że jesteśmy nie tylko Polakami, ale godnymi obywatelami Europy i świata, i że nie możemy myśleć w kategoriach lokalnych. Zaznaczajmy naszą obecność w świecie na różne sposoby, szukajmy nowych metod, twórzmy efektywne związki między biznesem a działalnością prospołeczną, której kultura jest szczególnie istotną częścią. Ale oczywiście, nie tylko instytucje zagraniczne wsparły projekt. Wśród polskich – niekoniecznie w sensie kapitałowym – podmiotów wspierających projekt, znalazły się zarówno bardzo ekspansywne domy maklerskie – IDM i TRIGON, znakomite firmy IT – ATM/ATMAN, HP Poland, jak również inne firmy będące przykładem rynkowego sukcesu – Towarowa Giełda Energii i Dom Aukcyjny Abbey House ze swoim pismem Art&Business, które od kilkunastu miesięcy zmieniają krajobraz polskiego rynku sztuki. Projekt zyskał też uznanie, powołanego do międzynarodowej promocji polskiej kultury, Instytutu Adama Mickiewicza.

– Czy przewiduje pan w ramach tego projektu coś poza ekspozycją malarstwa ?
– W Brukseli wystawa odbywa się w ramach organizowanych przez brukselską gminę Saint Gilles Dni Polskich, ale projekt „someBody@somePLace” obejmuje tylko wystawę – najważniejszą część Dni. Będą to prace Maxa i jedna, zapraszająca do Londynu, praca Elin Jörd. W Londynie zobaczymy tę samą kolekcję, co w Brukseli, wzbogaconą o prace niespodzianki tego projektu – właśnie Elin Jörd oraz fotografie Roksany, które nawiązywać będą do postaci z obrazów oraz postaci, jakie zaprezentuje w trakcie wernisażu Maciej Zień. To będzie bardzo ciekawe połączenie różnych form wyrazu, tworzące jedną spójną całość w klimacie Maxa. A wszystko to przy bardzo klimatycznej muzyce.

– Pozostaje zatem życzyć powodzenia i kontynuacji tego pomysłu w kolejnych latach.
– Serdecznie dziękuję i potwierdzam, że „someBody@somePLace” nie zniknie z końcem wystawy w Londynie.

Co lubi Adam Maciejewski?

Zegarki – nie nosi, zamiast nich woli delikatne, ale mocne bransolety. Lubi natomiast stare ścienne zegary wybijające godziny
Pióra – używa zestawu srebrnych piór i długopisów niemieckiej marki Waldman
Ubrania – jeśli chodzi o garnitury, to jest wierny Vistuli w wersji Lantier, ale jeśli tylko może, zrzuca garnitur
Wypoczynek – gdy nie bierze udziału w trudnej wyprawie, chętnie zaszywa się w cichym pięknym miejscu, jak Masseria Panareo pod Otranto we włoskiej Puglii czy w Słowińskim Parku Narodowym
Kuchnia – zdecydowanie włoska, ale nie kryje zamiłowania do kuchni polskiej (uwielbia pierogi z jagodami). Przepada za dobrze przyrządzonymi Burgundy Snails. Czasami ma ochotę na zwykłego BigMaca
Restauracje – poleca kilka warszawskich lokali:
„Pod Gigantami”, „Restauracja Polska Różana”, „Poezja”, „Butchery&Wine”, „Flaming&Co.”
Samochód – niezwykle wysoko ceni Audi A6 za jago drapieżną i jednocześnie poetycką naturę. Na spokojniejsze wakacje wybiera zwykle auta z charakterem, takie jak Ford Mustang lub Dodge Challenger. Po afrykańskich bezdrożach porusza się niezawodną Toyotą Land Cruiser serii 70