99 lat do emerytury

Władysław Kreid, manager i biegły rewident, który był aktywny zawodowo do 99. roku życia, opowiada o swojej niezwykłej karierze i licznych podróżach

Rozmowę o pańskiej karierze zacznijmy, proszę, od końca.
Pracowałem do 99. roku życia. Pla- nowałem przejść na emeryturę jako stulatek, ale pandemia pokrzyżowała mi plany. Z ostatnią firmą, w której pracowałem, agencją Publicis, byłem związany przez 32 lata – od czasu, gdy podjęła działalność w Warszawie. Zaczęło się to w okresie przemian ustrojowych, kiedy inwestorzy z Zachodu szukali w Polsce partnerów. Z Paryża przyjechał Patrick Klugman, który nawiązał kontakt z pionierską na naszym rynku agencją reklamową prowadzoną przez Wojciecha Manna, Krzysztofa Maternę i Tomasza Pawlikowskiego. I tak powstała polsko-francuska spół- ka, a mnie poproszono o przygotowa- nie systemu sprawozdań finansowych, które byłyby zgodne z wymogami obo- wiązującymi w obu krajach. Wkrótce później z trzech wspólników w agencji został Tomasz Pawlikowski, przejął jej stery i świetnie sprawdził się w tej roli. Z kolei Mann i Materna skoncentrowali się na prowadzeniu popularnego programu telewizyjnego. Polski oddział Publicis rozwijał się w szybkim tempie, powstało kilka nowych spółek. Choć proponowano mi pracę w pełnym wymiarze, zdecydowałem się na pół etatu, ponieważ podobną rolę – konsultanta – pełniłem również w ZPR-ach. Przygotowywałem tam bilanse skonsolidowane obejmujące wyniki wielu spółek skupionych w tej grupie. W związku ze zmianą przepisów w 1995 r. musiałem opracować od zera cały system sprawozdawczości. Gdy w wieku 93 lat przestałem kierować autem, stwierdziłem, że zrezygnuję z pracy w ZPR-ach ze względu na uciążliwe dojazdy. Prezes nie chciał tego przyjąć do wiadomości i zapro- ponował, że będą mnie przywozić i odwozić z pracy, żebym tylko nadal przygotowywał bilanse.

Jak wyglądał pana ostatni dzień w pracy?
Zupełnie zwyczajnie, 15 marca 2020 r., kiedy szykowałem się do wyjścia, odebrałem telefon z informacją, by nie przyjeżdżać, bo biuro zostało zamknięte. I tak, chcąc nie chcąc, niepostrzeżenie zostałem emerytem. Nie znaczy to jednak, że ominął mnie jubileusz, ponieważ… odbył się kilka lat wcześniej. Publicis zorganizował mi go na 90-lecie pracy. Udzieliłem wówczas dwóch wywiadów – jeden ukazał się w polskich mediach, drugi wysłano do Paryża. Dostałem w prezencie pamiątkowy medal, album opowiadający o sięgającej połowy XIX w. historii firmy oraz komputer. Warto wspomnieć, że Publicis to jeden ze światowych liderów branży reklamowej. O pozycji firmy najlepiej świadczy jej biurowiec na rogu Champs Elysees i placu Gwiazdy. Trudno byłoby znaleźć bardziej eksponowane miejsce w Paryżu. Miło wspominam współpracę z tą firmą, przygotowywałem dla niej wiele bilansów i analiz, czułem się potrzebny, a Publicis do dziś opłaca mój abonament w lecznicy Enel-Med. Praca w agencji pomogła mi przetrwać najtrudniejszy okres w życiu, gdy owdowiałem w 2003 r.

Rozmawiamy w pięknym domu w Supraślu.
Przeprowadziłem się tu z Warszawy, mieszkam z córką i zięciem, profesorami Akademii Teatralnej. Powiem żartem – nigdy mi się tak nie powodziło jak obecnie. Dlaczego? Jestem kombatantem, przepracowałem 70 lat, na stulecie otrzymałem 4 tys. zł dodatku do emerytury. Zawsze bałem się jednego – kłopotów z pamięcią i na szczęście nie mam z tym żadnych problemów. Rozwiązuję quizy historyczne i geograficzne i uzyskuję ponadprzeciętne wyniki.

A to dobry powód, by cofnąć się w cza- sie o 101 lat…
Jestem ostatnim przedstawicielem piątego pokolenia imigrantów, których zaborcze władze austriackie – za czasów cesarza Józefa II – zachęciły do osiedlenia się na terenie Galicji. Władze oferowały kolonistom bardzo korzystne warunki. Moi przodkowie pochodzili z Palatynatu. Dowiedziałem się o tym stosunkowo niedawno, dzięki… Internetowi. Wnuk mojego starszego brata poznał przez sieć Uwe Kreita spod Frankfurtu. Kreita – z „t” na końcu. Okazało się, że jest to hobbysta zajmujący się historią mojej rodziny, a „t” zamiast „d” to dawny błąd w zapisie. Opracował on drzewo gene- alogiczne sięgające XVI w. Wydał też książkę, w której zamieścił nie tylko dane biograficzne, lecz także zdjęcia moich bliskich. Zdobył te informa- cje z różnych źródeł, korzystał z ksiąg parafialnych i ze zbiorów mormonów z Salt Lake City. Opowiedział mi to osobiście, ponieważ udało nam się nawiązać bezpośredni kontakt. Razem odwiedziliśmy moją rodzinną wieś, a także kilku krewnych mieszkających w Warszawie i jej okolicach.

Książka, którą oglądamy, zawiera nie- zwykłą wręcz ilość szczegółowych informacji.
Co ciekawe, mój daleki kuzyn odtworzył drogę kolonistów z Palatynatu do Galicji. Podróżowali furmankami do Ulm, gdzie sprzedali wozy i wsiedli na galary, którymi dopłynęli Dunajem aż do Wiednia. A tam otrzymywali przydziały na konkretne dziesięciohektarowe działki oraz pieniądze na budowę domów, wyposażenie i sprzęt rolniczy, a także zakup wozów i koni. Dodatkowo przysługiwało im zwolnienie z podatków i służby wojskowej na 10 lat. Właśnie w taki sposób moja rodzina pod koniec XVIII w. przywędrowała w okolice Mielca. Koloniści założyli wieś, którą nazwali Schoenanger, czyli Piękny Gaj. Dziś nosi ona nazwę Orłów. Kiedy w Ga- licji pojawiły się polskie szkoły, dzieci mówiące w domu po niemiecku szybko zaczęły używać języka polskiego. Była to naturalna polonizacja. Nie wyniosłem z domu ani jednego niemieckiego słowa.

Urodził się pan…

W Schoenanger w 1922 r. Byłem naj- młodszym z ośmiorga dzieci, pięciu sióstr i trzech braci. Najstarsza siostra miała o 22 lata więcej niż ja. Niewiele pamiętam ze wsi, ponieważ ojciec postano- wił sprzedać gospodarstwo i kupił duży dom w Mielcu. W celach zarobkowych wyjechał do Ameryki w 1914 r. i wrócił dopiero po wojnie. W 1926 r. pojechał do Argentyny, gdzie został na stałe. Tak więc w ogóle go nie pamiętam. Moja matka była niezwykle dzielną kobietą, zarabiała, prowadząc gospodę w rodzinnej wsi. W dodatku zadbała o wykształcenie dzieci. Szczęśliwie wszystkim udało się przetrwać dwa przemarsze wojsk rosyjskich i epidemię hiszpanki. W Mielcu chodziłem do gimnazjum. Podczas II wojny światowej pracowałem w fabryce samolotów. Koledzy wciągnęli mnie do konspiracji. Siatka, do której należałem, była dobrze zakonspirowana. Znaliśmy tylko bezpośrednich zwierzchników. Dzięki temu uniknąłem aresztowania przez Gestapo, co trzech moich towarzyszy kosztowało życie. Niewiele się zastanawiając, wsiadłem do pociągu i pojechałem pod Skarżysko, gdzie szwagier był leśniczym. Tam zaczęła się moja przygoda z AK – zostałem członkiem oddziału komendanta „Szarego”. Podczas okupacji przeżyłem kilka niebezpiecznych sytuacji. Najgorszy był napad partyzantów komunistycznych na leśniczówkę, w której gościliśmy lokalnych dowódców AK. Na szczęście zdążyłem wstać z krzesła, w które po sekundzie uderzyła seria z automatu. Mniej szczęścia miał jeden z oficerów – został postrzelony w twarz oraz mój szwagier, który doznał poważniejszej kontuzji i po kilku dniach zmarł w szpitalu. Udało mi się też przetrwać ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Wieziono mnie do szpitala 30 km furmanką na słomie. Chirurg postanowił odroczyć operację. Przez 7 dni musiałem leżeć pod okładami z lodu, żeby stężała ropa, która mi się rozlała w brzuchu. Kiedy po dwóch tygodniach od zabiegu wstałem z łóżka, pielęgniarka – szarytka – po- wiedziała zaskoczona: „To ty żyjesz…”.

I tak docieramy do szarych lat powojennych.
Po powrocie do Mielca, w czerwcu, uzyskałem maturę, a jesienią podjąłem naukę w krakowskiej Akademii Handlowej. Zrobiłem to z rozsądku, ponieważ studia te trwały tylko trzy lata, a okupacja zabrała mi sześć lat życia. Mieszkałem w domu siostry, dorabiałem udzielaniem korepetycji. Nie znałem się na handlu ani księgowości, ale zmieniła to praktyka wakacyjna po drugim roku. Odbyłem ją w zakładach wapienniczych koło Jeleniej Góry, gdzie wicedyrektorem był mój szwagier, który wrócił ze szwajcarskiego obozu internowanych. Zostałem skierowany do księgowości. Musieliśmy w ciągu trzech miesięcy nadrobić zaległości, jakie nagromadziły się od stycznia. Mnóstwo się tam nauczyłem, dzięki czemu na trzecim roku studiów nie miałem żadnych problemów z egzaminem z rachunkowości. Po magisterium wkroczyłem w prawdziwie dorosłe życie – ożeniłem się i podjąłem pracę.

Od czego pan zaczynał?

Dowiedziałem się, że zachorował główny księgowy w Teatrze Młodego Widza w Krakowie, który po kilku latach wrócił do przedwojennej nazwy Bagatela. Udało mi się zdobyć tę posadę, choć byłem bezpartyjny. Pod koniec lat 50. zostałem mianowany wicedyrektorem do spraw administracyjno–finansowych. Tak więc nawet w tym trudnym okresie liczyła się fachowość.

Kiedy trafił pan do Warszawy?

W 1960 r. zostałem przeniesiony służbowo przez Ministra Kultury i Sztuki do państwowych Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych, które zarządzały ośmioma cyrkami, szkołą w Julinku i dwoma lunaparkami. W stolicy zaproponowano mi mieszkanie służbowe na Muranowie. Jak na tamte czasy były to świetne warunki. Podjąłem się bardzo trudnego zadania, ponieważ w firmie panował niewyobrażalny bałagan, a ja musiałem nad nim zapanować. W dodatku w tym samym czasie ogłoszono powszechną krajową inwentaryzację obejmującą wycenę majątku. Po roku morderczej pracy przygotowałem bilans, który został przyjęty bez zastrzeżeń. Praca w ZPR umożliwiła mi służbowy wyjazd do USA. W 1964 r. w ramach umowy z Ringling Circus grupa polskich arty- stów pojechała do Ameryki na roczny kontrakt. Na koniec pojawiły się kłopo- ty z rozliczeniem podatków, zupełnie innych niż w Polsce. Pojechałem więc za ocean, by rozwiązać ten problem. Zacząłem od wizyty w biurze księgowym obsługującym Ringling Circus na Bond Street w Nowym Jorku, gdzie pokazano mi, jak prawidłowo wypełnić deklaracje podatkowe. Pojawiła się jednak kwestia naliczenia kosztów– jak wyliczyć amortyzację związaną z tresurą lwów, koni i niedźwiedzi. Zacząłem więc od ustalenia wartości zwierząt. Przygotowanie wyliczeń zajęło mi miesiąc. Po kolejnych dwóch miesiącach Amerykanie ustalili, że wystąpiła nadpłata podatku i zwrócili nam 15 tys. dol.

W latach 60. w PRL podróże służbowe, takie jak pański wyjazd do USA, były czymś niezwykłym.
W tej dziedzinie miałem dużo szczęścia. W 1965 r. otrzymałem nominację na stanowisko wicedyrektora do spraw ekonomicznych Zjednoczenia Przemysłu Muzycznego, któremu podlegały fabryki instrumentów. Z punktu widzenia władz było to mało ważne miejsce na mapie kulturalnej, w odróżnieniu np. od poligrafii. To jednak my zdobywaliśmy dewizy. Sprzedaż instrumentów otworzyła mi drzwi do Europy, ponieważ musiałem – wspólnie z PHZ Universal – szukać nabywców za granicą. Byłem w Grecji, Jugosławii, Austrii, we Francji, w Szwajcarii, RFN, Monako, Szwecji, Norwegii i we Włoszech. Współpracowaliśmy też z firmami z obozu socjalistycznego – z NRD, Czechosłowacji, Węgier, Rumunii, ZSRR. Dotarłem nawet do Archangielska. W PRL po ukończeniu 60. roku życia mógł pan przejść na emeryturę. Przez jeden miesiąc – lipiec 1982 r. – korzystałem z tej możliwości. Jako pracoholik nie mogłem jednak znieść bezczynności, więc zacząłem – jako biegły rewident – współpracować z urzędem skarbowym. Wyspecjalizowałem się w badaniu powstających wówczas spółek joint venture. Po roku Izba Skarbo- wa skierowała mnie na badanie bilansu w przedsiębiorstwie, które świetnie znałem, czyli w ZPR. Okazało się, że wszystkie dokumenty podatkowe zostały źle przygotowane. Siedziałem nad nimi pięć tygodni. Zamiast wykazać błędy w sprawozdaniu, pokazałem je pracownicom księgowości, wyjaśniając, jak wszystko to poprawić. Po roku główna księgowa zaproponowała mi funkcję konsultanta. Gdy zaczęły się przemiany gospodarcze zapoczątkowane przez dwóch Mieczysławów – Rakowskiego i Wilczka ówczesny dyrektor ZPR Stanisław Nowotny wpadł na pomysł, by założyć spółkę Estra, do której weszli renomowani artyści estradowi. Poprosił mnie, żebym zorganizował dla nowej firmy system księgowy. Spółka odniosła spektakularny sukces, organizując koncert Steviego Wondera, ale nieporozumienia wśród wspólników i konkurencja wewnętrzna doprowadziły do jej upadku. Wkrótce potem trafiłem do agencji Publicis…

Pański przepis na zadowolenie z pracy?

Na sukces managera i satysfakcję zawodową największy wpływ mają relacje międzyludzkie. Zawsze kierowałem się zasadą życzliwości i unikałem konfliktów. To procentowało. Dobrze czułem się więc w każdym zespole. Oczywiście, są osoby, które prowokują konflikty, ale nawet z nimi jakoś się porozumiewałem. Na marginesie – zawsze lubiłem pracować z kobietami. Uważam, że są bardziej sumienne i pracowite od mężczyzn. Pewnie miało to związek z sentymentem, jaki wyniosłem z rodzinnego domu, ponieważ gdy byłem dzieckiem, zajmowało się mną pięć sióstr.

rozmawiał Piotr Cegłowski